Dzisiaj jest: wtorek, 21 maja 2024   Imieniny: Donat, Tymoteusz, Walenty

więcej ›

SPORT

PUBLICYSTYKA

"Bieganie jest dla mnie frajdą"

 

Nie będziemy ukrywać, że spodziewaliśmy się sukcesu Grzegorza Szulika we wrześniowym biegu "Jastrzębskiej Dziesiątki". Był on faworytem do zdobycia tytułu najlepszego jastrzębianina oraz zwycięstwa na "Premii Lotnej JasNetu", czyli na półmetku liczącej 10 km trasy. Tu wprawdzie zdołał dotrzymać mu kroku Roman Rajwa, z którym wywiad opublikowaliśmy kilkanaście dni temu, ale już kilkaset metrów za piątym kilometrem lekkoatleta z Boryni zdecydowanie prowadził w stawce mieszkańców naszego miasta. Ostatecznie z czasem 34 minut i 45 sekund Szulik zajął w klasyfikacji generalnej jedenaste miejsce i po raz kolejny zgarnął laur najlepszego jastrzębianina.

 

Tym samym Grzegorz Szulik od kilku lat dzierży palmę pierwszeństwa w jastrzębskiej lekkoatletyce. Choć ma na swoim koncie spore sukcesy, żeby wymienić tu chociażby trzykrotnie zdobyty tytuł mistrza Polski górników w biegu na 10 km czy liczne medale imprez odbywających się w naszym regionie, pozostaje osobą stosunkowo mało znaną, żeby nie powiedzieć - tajemniczą. Co jednak ciekawe, nasz bohater nie tyle zazdrośnie strzeże swojej prywatności, co... zwyczajnie nie szuka popularności. Jeśli jakiś pismak zauważył jego sukces i poinformował o nim szerszą publiczność, to Grzesiek uznawał to za sympatyczny gest. Jeżeli jednak media lokalne zbyły kolejne zdobyte przezeń podium milczeniem, to też nawet przez myśl mu nie przechodziło, aby robić z tego powodu tragedię. Szulik wielokrotnie podkreślał, że bieganie najzwyczajniej w świecie sprawia mu frajdę i to właśnie jest powodem, dla którego kilka razy w tygodniu po szychcie przemierza boryńskie krajobrazy i startuje w imprezach. Nie czyni dla poklasku czy dyplomów. Robi to dla siebie i swojej rodziny, która jest dla niego najważniejsza. Być może właśnie dzięki temu zachowuje znakomity humor i jest niezwykle pozytywnie nastawiony do życia.

 

Zapraszamy do lektury niezwykle ciekawej i, co tu kryć, pouczającej rozmowy z najlepszym obecnie jastrzębskim biegaczem, Grzegorzem Szulikiem. Być może najważniejszym z wniosków wypływających z tego wywiadu jest ten, że nasz laureat nagrody dla "Najaktywniejszego Jastrzębianina" wciąż pozostaje wierny tym najbardziej pierwotnym i szczytnym ideom lekkoatletyki...

 

- Dla wielu znawców jastrzębskiej sceny lekkoatletycznej byłeś zdecydowanym faworytem "Jastrzębskiej Dziesiątki" z grona mieszkańców naszego miasta i, tym samym, również "Premii Lotnej JasNetu". A jednak do połowy dystansu kroku dotrzymał ci Roman Rajwa. W efekcie laureatów wśród płci brzydszej mamy dwóch.
Grzegorz Szulik - Bardzo mnie to cieszy! W końcu chłopaki zabrali się do biegania (śmiech). A mówiąc poważnie - niech "przejmują pałeczkę", bo ja do najmłodszych już nie należę. Natomiast Roman rzeczywiście czaił się aż do półmetka, ale nie był jedynym jastrzębianinem, który biegł w czołówce. Do trzeciego kilometra towarzyszył nam też Wojciech Lizak.

 

- Krótko mówiąc - Bzie cię ściga.
- I super! Na niecałe pół kilometra do premii lotnej zorientowałem się, że obok biegnie Romek. - "Roman, to ty?!" - pytam zdziwiony. Potwierdził. Jakoś wyrównaliśmy krok i razem wpadliśmy na półmetek. Raczej nie było tu sprintu, jak na finiszu biegu na sto metrów.

 

- Ale potem włączyłeś "szósty bieg" i wszyscy jastrzębianie zostali z tyłu.
- Nie do końca. Raczej utrzymałem swoje tempo, a koledzy nieco odpuścili. Natomiast ten najwyższy "bieg" wrzuciłem na finiszu, kiedy walczyłem o jak najlepszy czas.

 

- Jesteś znany z uczestnictwa w biegach w naszym regionie. Abstrahując od sukcesów, jak oceniasz trasę i organizację "Jastrzębskiej Dziesiątki" w porównaniu z lokalną konkurencją?
- Dorobiliśmy się naprawdę fajnej imprezy. W tym roku zmianie uległa trasa "Dychy", ponieważ podbieg po starcie z bieżni Stadionu Miejskiego potrafił wykończyć tych uczestników, którzy mieli nieco mniej doświadczenia. Wiadomo, ruszysz "z kopyta" na ulicę Harcerską i na alei Piłsudskiego masz już zadyszkę. Natomiast teraz jest dość płasko, choć nie można nie zapominać o wzniesieniach za Rondem Sikorskiego i Rondem Centralnym. Plusem jest też szerokość naszej alei. Nie trzeba przepychać się łokciami i setki ludzi mogą spokojnie walczyć o dobry rezultat. Dlatego nie ukrywam zdziwienia, że nie udało się pobić zeszłorocznego rekordu biegu.

 

- A jak ty oceniasz swój występ?
- Na pewno jestem zadowolony z lokaty i tych kilku miejsc na podiach. Cieszę się, że nadal mieszczę się w pierwszych dziesiątkach.

 

- Pytam nie bez powodu. Kiedy zaanonsowaliśmy nasz pomysł nagrodzenia "Najaktywniejszych Jastrzębian", pojawiły się zarzuty, że nagrody znów trafią do zawodowców. Jesteś zawodowym biegaczem, który utrzymuje się ze sportu?
- Tak, oczywiście (śmiech). A na serio - nie wiem, jak można uważać za zawodowca faceta, który trenuje cztery czy pięć razy w tygodniu i to wyłącznie po zwykłej pracy. Nie mam nawet licencji Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Jestem zatrudniony w Zakładzie Specjalistycznych Robót Górniczych i pracuję w normalnym systemie zmianowym.  W tygodniu przebywam poza domem ponad dziewięć godzin na dobę. Po powrocie człowiek musi coś zjeść i dopiero kilka godzin później można wyruszyć na trening. Zazwyczaj tygodniowo przemierzam od 50 do 60 kilometrów po lasach i uliczkach Boryni, bo tam właśnie mieszkam. Jedynie w przypadku przygotowań do maratonu zwiększam dawkę do 80 kilometrów. Jeśli jestem zmęczony, to po prostu kończę zajęcia. Jeżeli po dwóch dniach treningów mam dość biegania, to robię dobę przerwy. To wszystko. Nie stosuję żadnego specjalnego planu i w związku z tym nie próbuję go jakoś konkretnie wykonać. Bieganie jest dla mnie formą relaksu i poszukiwania spokoju. Musi być frajdą. Bez wielkiej filozofii. Działam raczej "na czuja". Jeśli organizm się buntuje, to nie mam zamiaru go forsować.

 

- Masz trenera? A może korzystasz z książek Jerzego Skarżyńskiego?
- Nie mam ani trenera, ani obecnie nie czytuję żadnej fachowej literatury. Jedynie kiedyś trochę zapoznałem się z książkami na temat interwałów.

- Jeżeli napiszemy, że lasy Boryni mają tak cudowne właściwości, że dzięki nim Grzegorz Szulik bez szkoleniowca i planu treningowego wykręca takie wyniki, to albo nikt nam nie uwierzy, albo na każdym kolejnym treningu będziesz miał coraz większe towarzystwo.
- Być może wynika to z faktu, że za młodu, w latach 1994-1999, trenowałem w Klubie Biegacza MOSiR Jastrzębie. Naszym szkoleniowcem był wtedy Jan Tyniec. Prawdopodobnie za sprawą tamtych zajęć "wyrobiłem" sobie nieco serce, płuca, mięśnie czy ścięgna. Nie jest też wykluczone, że mam jakieś predyspozycje do biegów długodystansowych. Z tamtych czasów pamiętam również pewne ważniejsze elementy treningu. Na tym bazuję. Gdy w 2011 roku wróciłem do sportu po ponad dekadzie przerwy, pokazałem Jakubowi Staśkiewiczowi do przejrzenia moje notatki z treningów. Poprosiłem go wtedy o konsultację, co należałoby robić, aby móc znów brać udział w zawodach. Ale to wszystko.

 

- To ciekawe, jakie wyniki zacząłbyś wykręcać, gdybyś naprawdę przeginał, jak niektórzy twoi koledzy ze sportowych aren.
- Może coś w tym jest. Jan Tyniec powiedział kiedyś, że mógłbym spokojnie biegać 10 km poniżej 33 minut, a maraton poniżej dwóch i pół godziny. Znał mnie doskonale, bo przez kilka lat nade mną pracował. Ale powtórzę, że dla mnie bieganie musi być frajdą, a nie jakimś wyczynem.

 

- Płynnie przeszliśmy zatem do kwestii początków sportowej przygody Grzegorza Szulika. Padło tu nazwisko Jana Tyńca, ale chciałbym zapytać, skąd w ogóle przyszło ci do głowy, aby biegać, a nie, na przykład, grać w tę czy inną piłkę...
- Jakoś tak się złożyło. Naprawdę (śmiech). Zawsze sporo biegałem wokół domu, więc wyróżniałem się na lekcjach wychowania fizycznego u pana Damiana Bałucha. To on zabrał mnie na zawody międzyszkolne, gdy miałem trzynaście lat. Sprawiłem niespodziankę, bo nikt mnie nie znał, a przybiegłem drugi, zaraz za Patrykiem Szwajnochem, który notował świetne wyniki. W ten sposób zwróciłem uwagę Tyńca. To on namówił mnie do przyjścia na trening Klubu Biegacza MOSiR. I tak to się zaczęło. Wspaniale wspominam tamte lata, choć nie tyle przez pryzmat kolejnych startów, co możliwości podróżowania po Polsce. Zjeździliśmy kawał kraju. Uczestniczyliśmy w biegach przełajowych czy ulicznych w Warszawie, Wrocławiu czy Krakowie, gdzie jako licealista odsadziłem studentów AWF-u (śmiech). Dwukrotnie udało się mi zdobyć przełajowe mistrzostwo Polski, do którego liczyły się wyniki uzyskane w poszczególnych imprezach. Z tamtych czasów pozostała w domu gruba teczka dyplomów i pamiątek.

 

- Skoro było tak dobrze, to dlaczego nie kontynuowałeś tego pasma sukcesów?
- Cóż... Minęły czasy beztroski i trzeba było zabrać się do życia. Poszedłem na stacjonarne studia górnicze na Politechnice Śląskiej. Praktycznie codziennie dojeżdżałem do Gliwic. Jeszcze na studiach założyłem rodzinę. Nie było czasu na sport.

 

- Nie wierzę, że Jan Tyniec tak po prostu odpuścił sobie takiego biegacza.
- Odejście z KB MOSiR było dość długim procesem, który rozpoczął się już w klasie maturalnej. Na treningi zwykle przyjeżdżałem dwa razy w tygodniu, a resztę planu wykonywałem u siebie, na Boryni. Z czasem uległo to rozmyciu. Kontakty się rozluźniły, a potem urwały, bo dla mnie studia i rodzina były ważniejsze. Później, po zakończeniu nauki, poszedłem do pracy. Miałem małe dzieci, którymi przecież musiałem się zajmować. Dopiero kiedy podrosły, mogłem pomyśleć o powrocie do sportu.

 

- W wieku trzydziestu lat i po dwunastu latach przerwy.
- Tak, to była decyzja z gatunku takich, że "teraz albo już nigdy". Zaczynałem powoli "misiowato" wyglądać (śmiech). Dostawałem zadyszki przy zabawie z dzieciakami. Postanowiłem coś z tym zrobić. Nie ukrywam, że kierowało mną przede wszystkim to, aby stanowić dobry przykład dla córki i syna. Niech widzą, że ojciec się rusza, a nie tylko leży przed telewizorem po szychcie. Staramy się z żoną, aby dzieci prowadziły aktywny tryb życia. Dlatego "od małego" mają rowery. Sport przede wszystkim. Syn jeszcze do niedawna towarzyszył mi na rowerze w treningach biegowych i w ten sposób pokonywał na dwóch kółkach po kilkanaście kilometrów dziennie. No i teraz jestem już dla niego za wolny (śmiech). Natomiast córka najpierw wspinała się na ściance u Macieja Kłopotka w sekcji Klubu Wysokogórskiego, a następnie grała w siatkówkę. Teraz biega. Całkiem nieźle zresztą.

 

- "Ojciec się rusza" to jedno, ale biegać niecałe 34 minuty na 10 km - to drugie. Spodziewałeś się takich wyników?
- Tak jak mówiłem, trochę poczytałem o interwałach i zapytałem Kubę Staśkiewicza o opinię. Przepracowałem zimę z 2011 na 2012 rok i postanowiłem spróbować, ale podszedłem do tego typowo rekreacyjnie. Trzeba jednak przyznać, że na początek rzuciłem się na "głęboką wodę" i w marcu pojechałem na Półmaraton Dookoła Jeziora Żywieckiego. Chciałem zejść poniżej półtora godziny. Udało się. Było... fajnie, choć przed startem nie wpisałem sobie do formularza startowego przynależności klubowej do KB MOSiR. Nie chciałem nikomu narobić wstydu (śmiech).

 

- 85. miejsce z czasem 1:27 na prawie tysiąc startujących pod dwunastu latach przerwy to rzeczywiście "wstyd". Spotkałeś w Żywcu starych znajomych?
- Tak, między innymi Damiana Zawieruchę, który zajął ósmą lokatę. Kilka osób zdziwiło się moją obecnością na starcie.

 

- Gdybym zapytał Cię o zawody, które najmocniej zapadły Ci w pamięć, ale nie z powodów czysto sportowych, to wymieniłbyś...
- Na pewno mój pierwszy maraton we Wrocławiu, w którym udało się pokonać granicę trzech godzin. Na mecie żona powiedziała mi, że wyglądam... jak "po flaszce" (śmiech). Kuba Staśkiewicz śmiał się potem, że jednak po maratonie szybciej niż po wódce wraca się do normalnego wyglądu, tymczasem ja nawet po trzech godzinach prezentowałem się kiepsko. Pamiętam też "patelnię" w pełnym słońcu podczas Biegu o Breńskie Kierpce w poprzednim roku. Skwar był taki, że na mecie żona nie wiedziała, czy mnie łapać, czy pozwolić iść na własnych nogach (śmiech). Na zdjęciach wyglądałem jak pół-zombie.

 

- Jesteś Mistrzem Polski Górników w biegu na 10 km (27 września 2015 roku Grzegorz Szulik ponownie obronił ten tytuł w Knurowie - przyp. red) i szybko zyskałeś pozycję najlepszego jastrzębskiego biegacza. Nie jesteś jednak człowiekiem, który szuka poklasku. Nawet więcej - mam wrażenie, że traktujesz tę swoją lekkoatletyczną przygodę dość... swobodnie.
- Nigdy nie afiszowałem się z moją pasją. Nie chcę się przed nikim pokazywać. Ten wywiad w zasadzie jest... pierwszy. Ludzie z mojego otoczenia różnie do tego podchodzą, szczególnie w pracy. Jeden pogratuluje, a drugi... nieszczególnie. Tłumaczyłem kolegom, jeśli już musiałem, że wychodząc na trening mam tę swoją chwilę spokoju. Wyłączam się i dzięki biegowi mogę "zresetować" umysł. Wielu ludzi zaakceptowało to, co robię, gdy trafiało w internecie na informacje o mnie. Inna sprawa, że ja nie uczestniczę raczej w tych "mediach społecznościowych". "Facebooki" i "twittery" - to nie dla mnie. Maila sprawdzam może dwa razy w tygodniu.

 

- Jakie są plany i sportowe cele Grzegorza Szulika? Czy... w ogóle są?
- Szczególnych planów nie mam. Chciałbym jednak "złamać" barierę czterech minut na każdym kilometrze w maratonie. Być może za kilka lat będę próbował powalczyć w mistrzostwach masters, czyli biegaczy po 35. roku życia. Nie planuję żadnych startów czy osiągów. Bieganie jest moją pasją i robię to dla siebie. Nie lubię tego wszechobecnego gadżeciarstwa w lekkoatletyce. Nie mogę też pozwolić sobie na jakieś specjalne diety, bo przecież musimy żywić jak normalni ludzie, a kto ma podojadać resztki z obiadu po dzieciakach, jak nie tata (śmiech). Jeśli znajduję w internecie jakieś ciekawe imprezy, to zabieram rodzinę i jedziemy.

 

"Pomaganie innym jest fajne" - wywiad z Romanem Rajwą >>>

 

Niezniczalna Aneta - wywiad z Anetą Suwaj >>>

 

 

rozm. mg

KOMENTARZE

  • Amator | 27/10 godz. 23:23

    Świetny tekst. Szacunek dla ludzi z pasją.

  • Aga | 27/10 godz. 09:39

    Świetny sportowiec i do tego przykładny ojciec.

  • | 25/10 godz. 14:20

    Gratulujemy Panie Grzesiu

  • Benek | 24/10 godz. 10:44

    Świetny biegacz super lokata ! Bardzo skromny i do tego ma rodzine i ograniczony czas koncentracji tylko na sobie bo nie jest kawaleruniem ;) gratulacje!

  • karol | 23/10 godz. 21:28

    ta osoba z 37 lokata była 4 z kobiet a 37 lokata spośród 700-set startujących to dobry wynik...ktoś tu chyba nie wie o czym pisze...ktoś niech stanie na starcie i biegnie.każdy sportowiec robi to dla siebie a nie dla poklaskow!ten mniejszy czy większy!

  • Marek i Gosia | 23/10 godz. 10:55

    11 miejsce-34:45 to jest wynik! "Nie czyni dla poklasku czy dyplomów..." i nie ma jakiegoś extra pijaru dziennikarskiego, jak inne osoby, które z 37 lokatą udzielają przed panem wywiadu. Brawo panie Grzegorzu tak trzymać! Super z pana zawodnik i Mistrz Polski Górników :)

  • Monika | 23/10 godz. 10:36

    Grzegorz a z tobą będzie można potrenować? Z takim zawodowcem :)

  • | 22/10 godz. 20:11

    Super facet, super biegacz :)

  • Ola | 22/10 godz. 14:17

    Jestem twoim kibicem :-) Super, gratuluję!

  • Ola | 21/10 godz. 19:05

    Tez znam Grzeska z podstawowki.Był świetnym sportowcem od zawsze.Miło po latach czytać o jego zwycięstwach.Gratuluje.

  • | 21/10 godz. 18:37

    Grzesiu jesteś the best;)

  • Iza | 21/10 godz. 17:51

    Grzes to mój kolega z podstawówki a potem z ogolniaka.Zawsze miał talent do biegania,wszyscy wiedzieli ,że jak Grzegorz jedzie na zawody to puchar dla szkoły gwarantowany! A teraz nic tylko pogratulować ,że pasja wraz z ”wiekiem" nie minęła . Grzesiu tylko tak dalej!!!!

  • Marcin | 21/10 godz. 17:35

    Gratulacje ;) Panie Grzegorz :)

  • jasnet.pl | 21/10 godz. 08:48

    Komentarze do tego tekstu zostały wyłączone!
    Minął okres dodawania komentarzy.

Używamy plików cookies, by ułatwić korzystanie z naszego serwisu. Pliki cookie pozwalają na poznanie twoich preferencji na podstawie zachowań w serwisie. Uznajemy, że jeżeli kontynuujesz korzystanie z serwisu, wyrażasz na to zgodę. Poznaj szczegóły i możliwości zmiany ustawień w Polityce Cookies
Zamknij X