Dzisiaj jest: wtorek, 21 maja 2024   Imieniny: Donat, Tymoteusz, Walenty

więcej ›

SPORT

PUBLICYSTYKA

"Chcę zginąć w drodze!"

 

Powiedzieć, że Jastrzębie odwiedziła w miniony weekend "barwna postać", to… nic nie powiedzieć. Janusz Strzelecki vel Johny River. Urodził się w 1936 roku i obecnie jedzie na rowerze dookoła Polski za trzy dolary dziennie. Generalnie jednak na dwóch kółkach porusza się od 16 lat i zjeździł na nich już praktycznie cały świat. To setki tysięcy kilometrów w trasie. River w 2000 roku wyruszył z Rzymu, a w sobotę i niedzielę nocował w remizie w Ruptawie.

Do rzeczy - we wstępie do wywiadu często "wyciąga się" zeń najciekawsze elementy, aby czytelnik wiedział, z kim i o czym rozmawiamy. W tym przypadku jest to po prostu niemożliwe! Więc tylko kilka haseł i nazwisk: "Frontiera", Sopot '84, Kadafi, Specnaz, Syberia, Kiszczak, Eleni, Dziwisz, Boniek i telegram z Kairu o treści: "Mam was wszystkich w d…."!

- Jak się panu podobało w Jastrzębiu?
Janusz River-Strzelecki - Zacznę od tego, że mam kilka zasad, których rygorystycznie przestrzegam od 16 lat. Nie jeżdżę przez duże miasta, tylko przez miejscowości do 10 tys. mieszkańców. Nie śpię w łóżku, a w śpiworze na gołej ziemi, często zresztą na cmentarzach, gdzie jest cicho i bezpiecznie. Absolutnie nie jadam mięsa i potraw ze sklepu, a jedynie skromne, domowe obiady. Wszystkie te zasady zamieszczam w piśmie, które kieruję do wójtów i burmistrzów miejscowości, w których chciałbym się zatrzymać. Władze Jastrzębia postanowiły, że mnie ugoszczą i za tę decyzję bardzo dziękuję pani prezydent. Ale nie wiedziałem, że wasze miasto ma prawie 90 tys. mieszkańców! Wpadłem w popłoch. Na szczęście wymyślono remizę strażacką w Ruptawie, gdzie nocowałem. Przysłano nawet specjalne łóżko, choć zaznaczałem w piśmie, że tego nie potrzebuję. W piątek odbyłem pierwszą telefoniczną rozmowę z człowiekiem z Wydziału Promocji, prawdopodobnie z naczelnikiem. Jednak ton rozmowy był taki, że od razu zacząłem się denerwować. Męski głos podyktował mi program bez prawa sprzeciwu. Śpi pan w Ruptawie, ma pan dwa obiady w "Dąbrówce", darmowy bilet na komunikację miejską przez weekend, a w niedzielę jest słynny piknik i tam pan wystąpi. Odparłem, że bez roweru nie wystąpię, a do miast nie wjeżdżam. W odpowiedzi usłyszałem, że mam przecież ten wspomniany bilet. Rozmowa zaczynała być nieprzyjemna.

- Tak czy inaczej, nie wystąpił pan na tym pikniku. Chodzi o "Rodzinny Piknik" na OWN-ie.
- W sobotę przed południem ponownie zadzwonił do mnie ten człowiek. Tym razem ton rozmowy był zupełnie inny, bardziej pokojowy. Powtórzył mi "rozkład zajęć" i dodał, że na 11:00 mam spotkanie w bibliotece z mieszkańcami. Zdziwiłem się, że nagle udało się to zorganizować, ale nie robiłem problemów. Pojechałem autobusem z Ruptawy do Jastrzębia. Nie znam miasta ani rozkładu, ale jakoś dotarłem do Parku Zdrojowego. Przyznam, że to przepiękna okolica! Na przechadzce po parku zauważyłem wielki napis "Biblioteka Miejska". Niestety, zamknięta. No to czekam… O 11:15 otrzymuję telefon: "Gdzie pan jest? Ludzie czekają". Mówię, że przecież jestem pod biblioteką w parku! "Ale to nie ta!". A skąd ja to miałem wiedzieć? Na szczęście stał się cud. Dziewczyna z biblioteki okazała się bardzo miła i uczynna. Przyjechała po mnie. Na spotkaniu było osiem osób, w tym połowa to personel tej biblioteki. Ale było bardzo sympatycznie, tym bardziej, że przyszedł m.in. starszy pan, który zbierał pamiątki muzyczne. Przyniósł płytę sprzed ponad 30 lat oraz zdjęcia Marco Antonellego i Haliny Benedyk z Sopotu '84.

- Jest pan autorem słów piosenki "Frontiera", która zwyciężyła wtedy na festiwalu.
- Zapomniałem już o polskim wydaniu płyty. Tymczasem tu odnalazł się człowiek, który prosi mnie o autograf (śmiech). Potem obiad w "Dąbrówce", która okazała się luksusową restauracją! A ja przecież jadam tylko domowe obiady. Na dodatek okazało się, że zamówiono dla mnie ściśle określone zestawy, w tym kurczaka, którego nie dotykam. Może bano się, że zamówię jakiś drogi posiłek? Tak czy inaczej, szef kuchni, bardzo miły człowiek, zrozumiał sytuację i powiedział, że przygotuje to, co będę chciał. A że jadam głównie makarony, to w sobotę podano mi spaghetti, a w niedzielę - pappardelle. Doskonale przyrządzone potrawy! W księdze pamiątkowej wpisałem, że tak znakomicie przyszykowanych włoskich dań nie powstydziłaby się żadna renomowana restauracja w Italii! A ja wiem, co mówię, bo przecież wiele lat mieszkałem we Włoszech. Po posiłku ta miła dziewczyna z biblioteki odwiozła mnie do Ruptawy. Dodała, że nie będzie problemu, abym w niedzielę pojechał służbowym samochodem na piknik wraz z moim rowerem. Jakiś czas później dzwoni tamten z Wydziału Promocji i znów mieliśmy nieprzyjemną scysję. "Niech pan nie cuduje" - słyszę. Rozłączyłem się, bo o czym miałem z nim rozmawiać. Na szczęście potem poznałem panią sołtys Ruptawy, której chciałbym serdecznie podziękować za wspaniałe przyjęcie i gościnność. Pani sołtys zaproponowała mi prysznic wiedząc, że w remizie nie ma możliwości kąpieli, a ponadto zawiozła mnie na obiad w drugim dniu mojego pobytu. A na piknik ostatecznie nie dotarłem. I nawet mnie to ucieszyło, bo… co ja miałbym wspólnego z grillowaniem?

- Wydał pan w Jastrzębiu te swoje trzy dolary?
- W sobotę i w poniedziałek kupiłem, jak zawsze, "Przegląd Sportowy" i "Gazetę Wyborczą". To kilka złotych, a ja lubię wiedzieć, co się dzieje w świecie. To wszystko, co wydałem w Jastrzębiu-Zdroju. Reszta zostaje na kolejne dni.

- Czytałem w jednym z wywiadów, że w sierpniu 2016 roku miał być pan w Rio de Janeiro. Rozmawiamy przy remizie w Ruptawie.
- To zapewne wywiad sprzed paru lat, a udzieliłem ich sporo. Już wyjaśniam. W 2000 roku, w wieku 64 lat, podjąłem decyzję, że będę jechał aż do śmierci stosując żelazne zasady, o których mówiłem. Przez lata byłem menadżerem piłkarskim i działałem w show-biznesie. Miałem pełno pieniędzy na koncie, żadnej rodziny i wiele "żon" w różnych częściach świata (śmiech). Nie chcę umrzeć w łóżku czy w szpitalu. Najlepiej, żebym zginął po drodze. Trafi we mnie samochód czy zwierzę - wszystko jedno. Byle nie umrzeć w łóżku! Kupiłem rower za sto dolarów. Moją wyprawę rozpocząłem 16 lat temu, wyruszając z Rzymu. Statkiem dotarłem na Wyspy Kanaryjskie i wtedy pomyślałem, że trzeba "coś" na ten rower nakleić jako cel podróży. No i wpisałem Pekin, gdzie w 2008 roku miała odbyć się olimpiada. To robiło wrażenie. "Rzym-Pekin" na dwóch kółkach. W ciągu dwóch lat objechałem Europę, pomijając Polskę, bo tu do czasów Mazowieckiego byłem "osobą niepożądaną". Na trasie wszędzie mnie goszczono. Łańcuszek informacji szedł z gminy do gminy, w czym pomagali mi dziennikarze, bo z mediami zawsze byłem w dobrym kontakcie. Potem Rosja, którą do teraz objechałem w obie strony już osiem razy. Wojna w Czeczenii i Dagestanie, zdjęcia ze specnazem, Syberia, Sachalin. Wie pan, że tam kawior rzucają kurom do jedzenia? No i jest 2008 rok. Jestem we Władywostoku, o krok od Pekinu i… nadal żyję. I co, koniec? Nie ma mowy. Jadę z powrotem, w kierunku Uralu. Wtedy wymyśliłem Rio de Janeiro. No i mija kolejne osiem lat, a ja… nadal żyję (śmiech). Ale nie przestaję igrać z losem.

- Mnich w Kambodży miał panu przepowiedzieć setkę. To jeszcze 20 lat.
- Widzę, że sporo pan o mnie wie. Uzupełnię, iż w Chinach pewien wróżbita stwierdził, że będzie to jednak 88 lat. Czyli zostało mi jeszcze osiem. Po przejechaniu całej Polski mam zamiar pokonać Amerykę Południową "z góry na dół". Nie ma siły, żebym to przeżył. Kiedy porwano mnie w Indonezji, to najpierw patrzono w paszport, a potem pytano, skąd jestem. Nie dość, że nie zrobiono mi krzywdy, to jeszcze zaproszono na obiad. W Ameryce Południowej jest inaczej. Najpierw strzelają, a potem pytają. Tam często zdarzają się napady na turystów. Jeśli jednak jakimś cudem przetrwam, to wracam do Włoch, objeżdżam cały kraj i wjeżdżam do Rzymu, aby zakończyć podróż na Stadionie Olimpijskim. Jeśli (nie daj Boże) będę wciąż żył, to… nie wjadę do Rzymu, tylko nalepię nazwę miasta z kolejną olimpiadą za następne osiem lat (śmiech). Dodam, że chcę być jeszcze w miejscach bitew pod Kurskiem i Stalingradem, ponieważ odwiedzam miejsca związane z pamięcią o żołnierzach II wojny światowej. Po drodze zahaczę o te dwie zbuntowane republiki, na których Polska "wiesza psy", czyli Ługańsk i Donieck. Być może trafi mi się jakaś zbłąkana kula. A kiedy skończę życie, wówczas dzieci w krajach, które odwiedziłem, otrzymają po mnie mały spadek. Postanowiłem, że mój majątek zostanie rozdany wśród biednych dzieciaków. Gdzie tylko byłem i spotykałem się z ubogimi młodymi ludźmi z klas od pierwszej do piątej, zbierałem nazwiska i przesyłałem do mojego człowieka w USA. On to wszystko notuje i po mojej śmierci te dzieci na święta dostaną pewną sumę w dolarach. Nie będzie tego wiele. Chodzi o to, żeby sobie coś kupiły, a nie żeby zabrali im to rodzice. A mówimy tu o naprawdę biednych dzieciach.

- Ile jest tych nazwisk?
- Na dziś? Około 70 tysięcy.

- Wspomniał pan, że nie chciał wracać do Polski. A jednak rozmawiamy w Polsce.
- Gdy byłem dwa lata temu w Kaliningradzie, dowiedziałem się od znajomego dziennikarza, że Sejm ogłosił 2015 "Rokiem Jana Pawła II". Stwierdziłem, że teraz, albo już nigdy. Przejadę Polskę śladami pielgrzymek Papieża Polaka. Tylko jak to zrobić? Podpowiedziano mi, żebym napisał list do arcybiskupa Głodzia. "On ci pomoże" - mówiono. Chciałem, aby poświęcił mój rower i odprawił mszę w intencji wyprawy. Podobnie robiłem zresztą wcześniej w Meksyku i na Filipinach. Arcybiskup miał wówczas ogromne problemy zdrowotne, ale nie zostawił mojego pisma bez odpowiedzi. No i ruszyłem, a z kurii do dziekanów poszły pisma, że "taki a taki" jedzie przez Polskę śladami Jana Pawła II. Zatrzymywałem się na plebaniach. Na wielu z nich nie było nawet gosposi i ci biedni księża musieli sami troszczyć się o ugoszczenie mnie. A przecież mam te swoje "wymagania" i "żelazne zasady", o których mówiłem. Nie chciałem sprawiać aż takiego kłopotu. Dlatego poradzono mi, abym kontaktował się z marszałkami województw. Tam informacje poszły "w dół" i w ten sposób w kolejnych gminach miałem po sześć spotkań dziennie! Pół roku jechałem z Gdańska do Ząbkowic Śląskich. Wprawdzie "zygzakiem", bo przez małe miejscowości, ale… wszędzie mnie goszczono. Cuda jakieś! Powitania, spotkania w szkołach, dziennikarze. I w ten sposób w 2015 roku przejechałem województwa północne i zachodnie. Teraz pokonuję drugi etap mojej podróży, jadąc przez cztery województwa: opolskie, śląskie, małopolskie i podkarpackie. Na zimę lecę do Australii, a w przyszłym roku przejadę kolejne województwa, tym razem wschodnie. Wtedy też po raz ostatni opuszczę Polskę. I pojadę do Ameryki Południowej.

- Święcili panu rower kardynałowie w Meksyku i na Filipinach? Podobno od lat 70. jest pan muzułmaninem. Choć w innych źródłach podano, że… buddystą.
- Przede wszystkim jestem obywatelem świata! Gdziekolwiek jestem, zachowuję się tak, jak mieszkaniec danego kraju. Jeśli miejscowi jedzą rękami, to i ja jem rękami. Religijnie - to samo. Ja po prostu wierzę w Boga. W krajach arabskich jestem muzułmaninem, a musi pan wiedzieć, że studiowałem tę religię na uniwersytecie Al Azhar. W Indiach - hinduistą. W innych - buddystą. A w Polsce - katolikiem. Być może dlatego jeszcze żyję (śmiech).

- Biorąc pod uwagę wszystkie pana przygody, dałoby się nakręcić film.
- Jerzy Gruza już mnie na to namawiał (śmiech). Znam go ze starych czasów, podobnie jak Bohdana Łazukę i wielu innych aktorów, a także Trubadurów, Eleni… W latach 60. organizowałem kabaret młodego aktora. Pod patronatem Związku Młodzieży Socjalistycznej i komitetów przeciwalkoholowych jeździliśmy z występami po wszystkich kurortach. Największe z nich prowadziła Irena Dziedzic. Forsę nosiliśmy w walizkach (śmiech). Pan tego nie może pamiętać, ale proszę spytać rodziców o zespół cygański "Roma". Byłem menadżerem w show-biznesie, a potem działałem w futbolu. Kiedy w latach 70. nie wróciłem z wycieczki do Egiptu, to organizowałem mecze włoskich i greckich drużyn w Libii, u Kadafiego. To były zupełnie inne czasy. Ludzie naprawdę go wówczas kochali. A ja nie wiedziałem, co robić z pieniędzmi.

- Jak rozumiem, właśnie za ten brak powrotu z wycieczki w Egipcie był pan "osobą niepożądaną" w Polsce, o czym mówił pan wcześniej.
- Tak, ale również za to, że wysłałem wtedy do Komitetu Centralnego telegram z Kairu z następującą treścią: "Mam was wszystkich w d… . Więcej was już nie zobaczę. Janusz Strzelecki. Egipt" (śmiech). A mimo to 10 lat później… byłem w Polsce! W Sopocie!

- No właśnie, Sopot. W jastrzębskiej bibliotece spotkał pan fana.
- Pewnie pan nie pamięta "Frontiery"? Wiąże się z nią kapitalna historia. Miałem doświadczenie w show-biznesie. Kilka dni główkowałem i wymyśliłem! Muszę mieć parkę. Po pierwsze - ładny, młody, nieźle śpiewający i mało znany Włoch. A takich jest na pęczki! A najwięcej - w Neapolu. Syn znajomego spełniał te kryteria. Tak znalazłem Marco Antonellego. Cała Polska się w nim potem kochała! Jego ojciec napisał muzykę, a ja słowa. Dziewczyną do pary była natomiast Halina Benedyk, wówczas skromna, przerażona moim telefonem dziewczyna, która wcześniej pokazała się na Festiwalu Piosenki Radzieckiej. Wysłaliśmy "Frontierę" do Sopotu. Nie miało prawa przejść, a jednak… przeszło! Do Polski przyjechałem na "wizie humanitarnej", niby na grób ojca, który rzeczywiście zginął w 1939 roku, ale nie wiadomo, gdzie jest pochowany. "Wiza" obowiązywała trzy dni. A tymczasem "Frontiera" wygrała w Sopocie. Polska zwariowała! Kompletny szał, dziennikarze, tłumy fanów, zamówienie na trzysta koncertów w kraju. Dziesięć Sal Kongresowych, wyobraża pan to sobie? A ja muszę wieczorem trzeciego dnia wyjeżdżać z Polski. Nawet miałem rozmowy z SB, że cokolwiek bym nie robił i gdziekolwiek bym nie był - na trzeci dzień o północy odstawiają mnie na lotnisko. Co robić? Od znajomego dostałem numer telefonu do sekretariatu samego Kiszczaka. Dzwonię. Odbiera sekretarka. Mówię, że jestem Janusz Strzelecki i że "Frontiera"…, a ona mi przerywa i rozradowana mówi, że córka Kiszczaka zakochała się w tym Włochu! "Proszę przysłać płytę z dedykacją". Mówię, że przyjadę z samym Antonellim, ale sprawa wygląda tak, że wiza mi się kończy… No i reszty może się pan domyślić. Miałem sprawę załatwioną (śmiech). Jeździłem po Polsce ile chciałem, i ile trzeba było, a "Frontiera" zdobywała cały kraj. Znów można było kasę w walizkach nosić.

- Dopełnijmy obrazu. Czytałem, że był pan menadżerem Zbigniewa Bońka.
- Ach, to temat na zupełnie inną opowieść… Mieszkałem wtedy we Włoszech. Zostawmy Bońka.

- Po tych wszystkich akcjach nie dziwi mnie, że potrafił pan załatwić audiencję piłkarzy Lechii Gdańsk u papieża Jana Pawła II. A wcześniej wydawało mi się to podejrzane.
- A to nic takiego, choć trzeba przyznać, że ze wzajemnością nie lubiliśmy się z księdzem Stanisławem Dziwiszem (śmiech). Do dziś tak jest. Na szczęście potrafiłem załatwić te audiencje ze znajomym jezuitą i Dziwisz nie mógł nic zrobić.

- Moglibyśmy tu siedzieć do wieczora i pewnie prześlizgnęlibyśmy się tylko po tematach z pana bogatego życia.
- Zdecydowanie. A na mnie już czas… Daleko stąd do Zebrzydowic?
 

rozm. mg

KOMENTARZE

  • zuza | 17/08 godz. 14:23

    właśnie...na koszt samorządów znaczy na koszt nas wszystkich..i to mi się nie podoba, na dodatek ta arogancja wobec ludzi..i zasłanianie się prasą..nieładne postępowanie..

  • | 17/08 godz. 12:56

    rzeczywiście barwna postać ale bardzo kontrowersyjna.Robi to co lubi,przy tym ma swoje zasady.Jednym się podoba drugim nie.Ja należe do tej drugiej grupy.Uważam ,że samotny człowiek znalazł sobie sposób na przetrwanie.Jezdzi po Polsce i przeznacza na dzień pare dolarów chyba trzy czyli około 7zł.Dostanie darmowe spanie,jedzenie wg jego zasad.Żyje na koszt samorzadów i innych instytucji przy tym jest bardzo egoistyczny.

  • | 16/08 godz. 20:08

    Do "ewa" Może warto zobaczyć swoje przywary. Tez tam coś znajdziesz. Może więcej niż u tego pana.

  • Mejuh Mocnis | 16/08 godz. 14:46

    Wiedza o tym, co się dzieje w świecie z "Gazety" hahaha co za typ.

  • ewa | 16/08 godz. 08:36

    facet pełen pychy i buty, i tyle w temacie

  • biker | 13/08 godz. 22:53

    Podziwiam, gratuluję wytrwałości i pięknego prostego pomysłu na zdrowe życie !!! ... chcąc nie chcąc zostanie ikoną rowerowych podróżników i rowerzystów całego świata :D To wspaniała rozrywka i sposób na odpoczynek oraz na "złapanie" dystansu do codziennych spraw.

  • | 13/08 godz. 22:38

    Do zuza" Po pierwsze mam nadzieję,ze to potrafiłaś powiedziec temu Panu w oczy, to całe twoje nizadowolenie a nie wypisujesz tutaj swoje żale. Po drugie, to trzeba było mu ugotować makaron z sosem. A nie jakieś Ślaskie dania, które sa kaloryczne > A jak przyjechał gość, to kupiliście mu chociaż prezent w postaci gazet.
    A widocznie ten starszy Pan używa sarkazmu, a to broń inteligentnego człowieka walczącego często z otaczającą głupotą.

  • haha | 13/08 godz. 10:30

    3 dolce dziennie i sniadania, obiadki i kolacyjki za darmo. Co za typ. Fajne zycie na uslugach innych.

  • zuza | 13/08 godz. 08:41

    właśnie chodzi o to, że facet nie chce prostego, polskiego obiadu, wszyscy nieba mu przychylali, a on zażyczył sobie włoskich dań:) nasze panie, które zajmują się gotowaniem niemal zawodowo, nie dały rady mu dogodzić:)i zapewniam, że nie ma problemu ze słuchem, jest w doskonałej formie fizycznej i psychicznej, a bezczelnych zwrotów nie da się porównać z niedosłuchem:)raz twierdzi, że urodził się w Moskwie, innym razem, że w Polsce, bajki opowiada...a co do gazet wspomnianych...musiał kupić je pracownik za własne pieniądze! dla świętego spokoju!Ci, co miel z nim styczność wszystko już wiedzą, tylko nikt nie ma odwagi tego powiedzieć, niestety obawiam się, że bajka o pieniądzach dla biednych to tani chwyt marketingowy!

  • krzysiek | 12/08 godz. 22:17

    A może pan redaktor zrobi obiektywny materiał, jak Pan River traktuje ludzi - napisały już o napisały "Nowiny". Czytałem tamten artykuł, w necie ten facet nie ma dobrej prasy: jest pretensjonalny

  • | 12/08 godz. 15:08

    Do ja. A co do P. naczelnika, to mu się należało. Bo ludzi trzeba traktować po ludzku, a nie z wyższoscią. Nie jedna osoba powie też o takim traktowaniu obcesowym ludzi przez naczelnika. I ten pan sie nie obraził, tylko potraktował go tak, jak na to zasłużył. Niektórych ludzi trzeba uczyć w ten sposób.
    Do "zuza" Pomyśl troche ludzka istoto. Ten Pan nie ma dużych wymagań. On nie potrzebuje nawet łóżka. A jedzenie jada niewykwintne, to jaka jest strata? Co żałujesz dac komus talerza zupy? A ile jedzenia się u nas w Polsce marnuje.
    Co do krzyczenia, to nie wziełaś pod uwagę,ze osoby w tym wieku mogą mieć problem ze słuchem. I automatycznie mówią bardzo głośno,co może świadczyć nawet,że krzycza. A druga sprawa,czy Ciebie by było stać na taki gest dania swoich pieniędzy po śmierci biednym dzieciom? Więc nie wydziwiaj tu kobieto. I popatrz na siebie, jaka jesteś a nie oceniasz innych..

  • Szosowiec | 12/08 godz. 14:49

    ,,Kupiłem jak zawsze, "Przegląd Sportowy" i "Gazetę Wyborczą". To kilka złotych, a ja lubię wiedzieć, co się dzieje w świecie"-Dla mnie ten dziadek jest spalony,dalszym wywiadem nie zawracałem sobie głowy.Niech się po drodze zapisze do KODerastów.

  • też ja | 12/08 godz. 12:25

    Do ja. Najlepiej, to czytaj gazetki z promocji. To jest bardziej dla ciebie intersujące. A ten wywiad, to jest samo życie. I można brać przykład z osoby, która mimo swojego wieku pokazuje,ze niejeden młody nie nie dorównał by mu. A Ty nic z tego wywidu nie zrozumiałeś. Brawo dla tego pana,za hart ducha i optymizm.

  • zuza | 12/08 godz. 10:17

    Niedawno był w naszej gminie, szkoda słów, wszyscy skakali wokół niego, starali się, pracownicy w gotowości, a dziadek wybrzydzał, kręcił nosem, niemal krzyczał na pracowników. W swoim liście pisze, co jada, a czego nie, a mimo tego w efekcie nie zjadł niczego, co mu przygotowano, tylko zamówił zupełnie co innego. Prawda jest taka, że to świetny plan na przeżycie na koszt samorządów, parafii i innych instytucji, na dodatek sygnowany nazwiskiem Marszałka Województwa...

  • ja | 12/08 godz. 09:08

    Fajnie dziadek się bawi. Tylko co mnie to obchodzi? Po co ten wywiad? Chyba żeby dokopać temu naczelnikowi promocji.Zresztą facet przytomnie stwierdził że dziadek cuduje a ten się obraził.

  • | 11/08 godz. 22:06

    To jest prawdziwy Fajter. Nie ulega nawet p. Prezydent i jej piknikowi. Mozna by sie uczyć od takich ludzi.

  • jasnet.pl | 11/08 godz. 15:34

    Komentarze do tego tekstu zostały wyłączone!
    Minął okres dodawania komentarzy.

Używamy plików cookies, by ułatwić korzystanie z naszego serwisu. Pliki cookie pozwalają na poznanie twoich preferencji na podstawie zachowań w serwisie. Uznajemy, że jeżeli kontynuujesz korzystanie z serwisu, wyrażasz na to zgodę. Poznaj szczegóły i możliwości zmiany ustawień w Polityce Cookies
Zamknij X