Dzisiaj jest: wtorek, 21 maja 2024   Imieniny: Donat, Tymoteusz, Walenty

więcej ›

SPORT

PUBLICYSTYKA

"Dopóki piłka w grze"

Krzysztof Kużdrzał to jedna z najciekawszych osobowości jastrzębskiego tenisa ziemnego. Niedawno wywalczył trzecią lokatę w Jastrzębskiej Lidze Tenisowej. Z sukcesami uczestniczy w rozgrywkach Amatorskiego Tenisa Polskiego, gdzie w swojej kategorii wiekowej w ogólnopolskim rankingu zajmuje lokatę w drugiej dziesiątce. Jest również nauczycielem wychowania fizycznego w Zespole Szkół nr 11, a jego dawni uczniowie często wspominają go z uznaniem i... uśmiechem. Krzysztof Kużdrzał działa na rzecz tenisa nie tylko na kortach. Chce stworzyć pierwszą w Polsce klasę sportową o profilu tenisowym w szkole państwowej.

- Mecz o III miejsce w Jastrzębskiej Lidze Tenisowej był bardziej wyrównany niż finał...
Krzysztof Kużdrzał - I tak, i nie. Wynik podobny - 2:0, czas gry też zbliżony, bo gemy były rozstrzygane po solidnej walce. Trochę jednak zabrakło Antoniemu Gogulskiemu, aby coś ugrać. Z kolei w meczu o trzecie miejsce, gdzie zmierzyłem się z Henrykiem Gołdynem, mieliśmy jeden bądź dwa gemy na kilka przewag, ale efekt był podobny. Z kolei bardzo wyrównany pojedynek stoczyłem w półfinale z Antkiem, przegrywając 1:2. Chyba nieco pomogłem  Waldemarowi Butanowiczowi w finałowym zwycięstwie, gdyż po półfinałowym meczu ze mną niewiele z jego przeciwnika "pozostało" (śmiech). Z tego co wiem, Antoni Gogulski nigdy nie przegrał z Waldkiem 0:6, 0:6. Zmęczyłem go, a bierze się to z mojej specyfiki gry, która jest bardzo energochłonna dla przeciwników. Startuję w wielu turniejach ogólnopolskich w ramach Amatorskiego Tenisa Polskiego i nie tylko. Tam należy rozegrać dziennie nawet cztery mecze, więc jeden nie robi na mnie większego wrażenia. Wręcz odwrotnie. Po pierwszym spotkaniu dopiero czuję się rozgrzany.

- Nie będę ukrywał, że pamiętam Pana jako wymagającego nauczyciela wychowania fizycznego. Stare, dobre czasy. Ale wtedy chyba nie grał Pan w tenisa. Skąd ta dyscyplina sportu?
- Ustosunkuję się najpierw do pierwszego stwierdzenia. Nadal jestem wymagający (śmiech), ale wiem, że moim podopiecznym wychodzi to z czasem na dobre. Natomiast jeśli chodzi o tenis, to na korty zaprosił mnie mój sympatyczny kolega z gabinetu nauczycielskiego, Marek Kozyra. Kiedyś to ja zaprosiłem go do pracy w naszej szkole (Szkole Podstawowej nr 20, dziś Zespole Szkół nr 11 - przyp. red.), a po paru latach on stwierdził, że zamiast skręcać nogi w grze z młodzieżą w koszykówkę czy siatkówkę powinienem spróbować tenisa. Poinformował mnie o Jastrzębskim Towarzystwie Tenisowym, w ramach którego można rywalizować. Powiedział, że "szybko" się nauczę i będę mógł grać. I tak to się zaczęło. Wprawdzie to "szybko się nauczę" trwało kilka dobrych lat, ale... Marek był kiedyś jedną z lepszych rakiet w Jastrzębiu. Ogrywał mnie bez problemu. Tymczasem teraz sytuacja się odwróciła. To on nie potrafi mnie pokonać i to od kilku lat. Przełomem były Regionalne Mistrzostwa Pracowników Oświaty w tenisie, gdzie przegrał 2:6, 2:6. Poza tym jestem również instruktorem, a świadomość pewnych spraw w sporcie naprawdę pomaga.

- Skąd zatem taki postęp?
- Przede wszystkim liczy się determinacja w dążeniu do celu. Gdy koledzy grali po dwa razy w tygodniu, to ja starałem się grać osiem razy. Gdy oni kończyli po dwóch godzinach mecz, to ja zostawałem i grałem kolejny. Nadrabiałem, jak tylko mogłem. Po paru latach moja gra była na tyle specyficzna, że nikt nie chciał ze mną grać (śmiech). Waldemar Butanowicz podtrzymywał mnie na duchu, gdy uważałem, że zatrzymałem się w rozwoju. Pokazywał mi innych i mówił, że ten trenuje już dziesięć, a tamten dwadzieścia lat. "Ty się jeszcze nauczysz porządnie machać rakietą, a oni biegać już nigdy" - stwierdzał. Poszedłem tym śladem i nie przejmowałem się porażkami. Traktowałem je jako element nauki. Dziś częściej wygrywam, niż przegrywam (śmiech).

- Jest Pan na wysokim, 17. miejscu w rankingu Amatorskiego Tenisa Polskiego. To duże osiągnięcie.
- Na pewno jest to bardzo sympatyczne, gdyż miejsce w tym ogólnopolskim rankingu na pewno stanowi jakieś odzwierciedlenie poziomu gry, a nikt w okolicy nie zbliżył się do takiej lokaty w żadnej kategorii wiekowej. Wiadomo jednak, że ranking nigdy do końca nie mówi prawdy i człowiek z drugiej dziesiątki może wygrać z kimś, kto jest w pierwszej piątce. Ja jestem istotnie 17. w klasyfikacji kategorii +50. Może lokata byłaby wyższa, gdyby nie fakt, że pierwsze miejsca są "zarezerwowane" dla byłych "zawodowców". Pytaniem pozostaje, czy ma sens ich gra z nami, czystej krwi amatorami, nie notowanymi na listach PZT. Dla mnie to nieporozumienie. Może władze ATP w końcu wezmą to pod uwagę?

- W Otwartych Mistrzostwach Jastrzębia Pana nie zobaczyliśmy.
- Żałuję, że nie mogłem w nich zagrać. Byłem wtedy na innych zawodach z cyklu ATP. Szkoda, bo Konrada Pawlaka (zwycięzcę OMJ - przyp. red.) pokonałem na tych samych kortach po dziesięciu dniach 6:4, 6:4 w ramach Jastrzębskiej Ligi Tenisowej. Może i w mistrzostwach mogło być analogicznie? W każdym razie poziom tenisa w Jastrzębiu jest bardzo wyrównany. Można go zamknąć w dwóch w ligach.

- Trzecie miejsce w Jastrzębskiej Lidze Tenisowej to sukces. Jak wyglądała droga do niego?
- Uważam, że we wszystkim najważniejsza jest psychika. Dotyczy to większości dyscyplin sportowych. Jak raz udaje się z kimś wygrać, nawet jeśli to zawodnik najwyższej klasy, to w kolejnych meczach podchodzi się do niego zupełnie inaczej, ponieważ pokonało się pewną barierę psychiczną. Gra się na większym luzie. Tak było z Henrykiem Gołdynem, z którym nie mogłem kiedyś wygrać, ale cztery lata temu sytuacja się odwróciła. To z nim miałem okazję rywalizować o trzecie miejsce w lidze.

- Jest taki mecz, który często Pan wspomina?
- To jest właśnie piękno tej dyscypliny (śmiech). Proszę sobie wyobrazić, że tenisiści są w stanie wspominać tę "jedną piłkę", którą przed laty przegrali mecz, a co dopiero całe spotkanie. Niedawno w Bytomiu grałem w o finał Mistrzostw Polski Pracowników Oświaty (MPPO) z Tomaszem Kałwą. Prowadził już 5:3 w drugim secie. Pierwszego wygrał. Zawziąłem się i wygrałem 7:5, osiągając w tie-breaku mistrzowskim rezultat 11:9 i w końcu 2:1. To był mój rewanż. On kiedyś zawodowo grał w tenisa, dlatego ten wynik tak sobie cenię. Ponadto gra w młodszej kategorii i tam należy do czołówki ATP (12. miejsce w +45). Jak kiedyś powiedział Bohdan Tomaszewski: "Dopóki piłka w grze". W tenisie można bardzo wysoko wygrywać, ale najważniejsza jest ta ostatnia piłka. Ją trzeba wygrać. To jest cały sens tenisa. Przykład? Finał MPPO w Rzeszowie w kategorii +50. W trzecim secie prowadziłem 5:3, ale jakiś "fan" tenisa wszedł na kort i poprzeszkadzał nieco. Zrobiło się 5:4, a następnie w kolejnym gemie zafundowano mi ten sam scenariusz. Zrobiło się 5:5. Ostatecznie stres wziął górę i przegrałem 5:7 i nieistotne, że z zawodnikiem, który był wówczas na piątym miejscu w rankingu ATP.

- A zawody, które zapadły Panu w pamięć?
- Kilka lat temu na Mistrzostwach Polski Pracowników Oświaty, gdy były to zawody z prawdziwego zdarzenia, a nie tylko turnieje mistrzowskie, jak teraz. Grałem w debla z kolegą z Żywca. Udało się nam wygrać mimo to, że cały turniej grałem z kontuzją. Dostałem tzw. ostrogi na pięcie, ale wolałem nie iść z tym przed zawodami do lekarza, aby nie dopuszczać do siebie myśli o bólu. Kiedyś zamarzyłem i stało się - byłem mistrzem Polski. Na pewno jestem już rozpoznawalnym członkiem społeczności tenisistów-amatorów. Opole, Bytom, Radom, Katowice, Kalisz, Kędzierzyn-Koźle czy Rzeszów. Było trochę tych pucharów (śmiech). Ale nadal jestem głodny sukcesu. To jest najważniejsze. Dla niewtajemniczonych tenis to tylko machanie rakietą. My, tenisiści nie nudzimy się w tej dyscyplinie. Wbrew pozorom każdy tą rakietą macha inaczej (śmiech). Mecz z każdym kolejnym rywalem to "inna bajka", a rewanż z kimkolwiek wcale nie jest powieleniem ostatniego spotkania, tylko kolejną tenisową przygodą.

- Myśli Pan również o działalności w sferze tenisa poza kortem.
- Tak. W ramach UKS Wojownik, działającego przy Zespole Szkół nr 11, chciałbym stworzyć pierwszą w Polsce klasę sportową o profilu tenisowym. Być może takowe istnieją przy szkołach prywatnych, ale w przypadku szkoły państwowej byłby to ewenement. Mam wsparcie pani dyrektor, a także Jastrzębskiego Towarzystwa Tenisowego. Od pierwszej klasy szkoły podstawowej dzieci miałyby styczność z tą dyscypliną sportu. A przecież w przypadku tenisa ziemnego zaczynać należy jak najwcześniej. Na pewno na początku bardziej kładziony byłby nacisk na tenisowe zabawy ogólnorozwojowe, przygotowanie psycho-motoryczne, a później na samą grę w tenisa.  Mamy tu przecież w okolicy świetne możliwości. Korty OWN, lodowisko i basen w odległości przysłowiowych kilku metrów. Poza tym może udałoby się wygospodarować czas na powstającej hali. Mam nadzieję, że będzie ona przeznaczona nie tylko na potrzeby siatkarzy. Moi uczniowie zawsze charakteryzowali się bardzo dobrymi cechami w aspekcie ogólnorozwojowym. Nawet jeśli ktoś trenował w klubie, to w ramach rozgrywek międzyszkolnych mógł przegrać ze Szkołą Podstawową nr 20. UKS Wojownik miał również to na celu. Gdy zlikwidowano pamiętne SKS-y, to jakoś należało zorganizować uczniom czas. Dlatego powstał Wojownik, wspierany przez Prymat. No i zawsze wiódł... prymat (śmiech). W naszej szkole wychowywałem ludzi, którzy po prostu polubili sport i do dziś chętnie trenują. Wielu z nich to nasi jastrzębscy nauczyciele wychowania fizycznego, a także policjanci czy strażnicy miejscy. Inni też nie zapominają o sporcie nawet jako dorosłe osoby.

- Tymczasem na boisku przy Zespole Szkół nr 11 jest tabliczka, że nie można tam grać w piłkę. Dawniej trzeba było stać w kolejce, żeby rozegrać mecz, a teraz boisko "piaskowe", jak na nie mówiliśmy, całkowicie zarosło trawą. Zatem chyba nie jest tak różowo.
- To dziwny wymóg miejski, ale chodzi tu chyba raczej o kwestię odpowiedzialności. Przy czym wylano dziecko z kąpielą. Zamiast zapewnić ludziom możliwość skorzystania z boisk w celach, do których były zbudowane, zakazano tego w ogóle. Wielokrotnie zgłaszałem ten problem. Ale to jak bicie głową o ścianę. Nikogo to nie interesuje. Nasza szkoła oczekuje, iż miasto stanie na wysokości zadania i wyremontuje obiekty, gdyż zaczynają pojawiać się problemy z BHP na lekcjach wf. Mamy dużo klas, a do tego odwiedzają nas "salezjanie" z pobliskiej placówki. Boiska i sale są przestarzałe, tak jak sama nazwa "wychowanie fizyczne". Przedmiot powinien nazywać się "przygotowanie do kultury fizycznej". Byłoby to bliższe celowi tego przedmiotu. Proponowałem tą nazwę dziesięć lat temu na sympozjum nauczycieli z regionu. Prezentowałem tam autorski system oceniania "Idea 2000" i przewidziałem w nim większość zmian w tym obszarze, które obecnie są kreowane przez Ministerstwo Oświaty. Dwa lata temu wygraliśmy Miejskie Współzawodnictwo Szkół w Sporcie zarówno w kategoriach dziewcząt i chłopców, jak i całe współzawodnictwo, co było i jest ewenementem tej rywalizacji. Gdyby ktoś zobaczył, w jakich warunkach przygotowywałem młodzież do rywalizacji, to by nie uwierzył. To nie było mistrzostwo miasta, ale mistrzostwo świata. W tym roku zajęliśmy tylko trzecie miejsce wśród dziewcząt i trzecie w podsumowaniu ogólnym. Tylko kogo to obchodzi? Mistrzostwo województwa wśród gimnazjów czy wicemistrzostwo w szkołach podstawowych w jeździe szybkiej na lodzie, a także rejony i kilka zwycięstw w mieście to nie powód do nagrody prezydenta czy kuratora oświaty. A zdarzyło się, że były dyrektor to zapomniał, że takie wytypowanie do nagrody obiecał (śmiech).

- W obliczu tych faktów, czy zapał do pracy taki sam, jak dawniej? Już niebawem Dzień Komisji Edukacji Narodowej. Może "przydarzy się" Nagroda Dyrektora za pracę.
- Niestety, podejrzewam że nie. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo, aby pani dyrektor miała taki zamiar. Zresztą w mojej placówce jestem w gronie "dinozaurów" i posiadam jako jedyny nauczyciel nagrodę wszystkich dyrektorów Szkoły Podstawowej nr 20. Natomiast zapał był zawsze, bez względu na nagrody czy apanaże (śmiech). Bycie nauczycielem to chyba jednak nie zawód, a pasja. A ja zawsze pracuję na 100%. Myślę, że znalazłoby się kilku kolegów po fachu, którzy to potwierdzą. Wyniki mówią same za siebie. Na zajęciach warsztatowych, gdzie dzieliłem się wiedzą z kolegami użyłem cytatu "Trzeba samemu płonąć, by żarem zarażać innych". Mam nadzieję, że sam się jeszcze nie wypaliłem. Czego życzę wszystkim moim koleżankom i kolegom z okazji nadchodzącego Dnia KEN.

Rozm. Mariusz Gołąbek

KOMENTARZE

  • jasnet.pl | 21/05 godz. 07:40

    Bądź pierwszy! Wyraź swoją opinię!

  • jasnet.pl | 11/10 godz. 00:00

    Komentarze do tego tekstu zostały wyłączone!
    Minął okres dodawania komentarzy.

Używamy plików cookies, by ułatwić korzystanie z naszego serwisu. Pliki cookie pozwalają na poznanie twoich preferencji na podstawie zachowań w serwisie. Uznajemy, że jeżeli kontynuujesz korzystanie z serwisu, wyrażasz na to zgodę. Poznaj szczegóły i możliwości zmiany ustawień w Polityce Cookies
Zamknij X