Dzisiaj jest: piątek, 17 maja 2024   Imieniny: Brunon, Sławomir, Weronika

więcej ›

SPORT

Alpinizm

ZAPOWIEDZI

PUBLICYSTYKA

Na Antypodach

Miesiąc bez jednej godziny. Tyle dokładnie bliscy, znajomi oraz... kibice Mariana Hudka i Piotra Lilla czekali na ich powrót do Jastrzębia Zdroju. Wyruszyli 7 listopada o 20:00. Wrócili 7 grudnia o 19:00. Przez te cztery tygodnie zdążyli przeżyć kolejną piękną przygodę. Tym razem celem naszych wspinaczy była Australia i Oceania z ich najwyższymi szczytami: Górą Kościuszki (2228 mnpm) oraz Piramidą Carstensza (4884 mnpm). Położone na uboczu większe i mniejsze wyspy, przez tysiące lat zapomniane przez Boga i ludzi, to następny krok ku realizacji najważniejszego marzenia. Dla Mariana Hudka to projekt "Korona Ziemi". Pod tą nazwą kryje się cel, jakim jest zdobycie dziewięciu wierzchołków leżących na siedmiu kontynentach. Przed tą wyprawą himalaista miał na koncie Mount Everest, Aconcaguę, Kilimandżaro, Mount Vinson oraz Mont Blanc. Z kolei Piotr Lilla unika deklaracji na ten temat. Ale nietrudno się domyślić, że wyjazd na Antypody to dla młodego jastrzębianina nie tylko chęć zobaczenia na żywo Papuasów i kangurów...

Wyruszyli 7 listopada wieczorem. Samochodem dojechali do Frankfurtu, skąd samolotem dotarli do Tajpej. W stolicy Tajwanu spędzili kilka godzin, a jedynym (niemiłym zresztą) wspomnieniem z dawnej Formozy była smakująca jak pomyje zupa. Po posiłku kolejny samolot, tym razem na Bali. Ta słynna indonezyjska wyspa, będąca synonimem prawdziwie rajskich wakacji, stała się ich "bazą wypadową". Stąd wyjeżdżali i tu wracali. Bali dorasta do swojej legendy. Hotele na wysokim poziomie, wspaniała pogoda, wysoka temperatura, wyszukane potrawy i niesamowite zapachy. Wszystko pachniało jaśminem. Azja Południowo-Wschodnia słynie ze swego uwielbienia dla unikalnych woni. Ale nie było czasu na urlop. Hudek i Lilla zabrali się za załatwianie najmniej emocjonującej części każdej wyprawy, jaką są sprawy papierkowe. Opłaty w agencji organizującej wyprawę, wizy, pozwolenia, dokumenty i... ochrona komandosów. Co kryje się pod tym ostatnim, groźnie brzmiącym stwierdzeniem, wyjaśnione zostanie poniżej.

Noc z 9 na 10 listopada spędzili w samolocie z Bali do miejscowości Timika na Nowej Gwinei. Ta jedna z największych wysp świata w połowie znajduje się pod jurysdykcją Indonezji (jako tzw. Irian Zachodni) i tu właśnie leży Piramida Carstensza. Z kolei jej wschodnia część to niepodległe państwo Papua-Nowa Gwinea. Po dwugodzinnym pobycie w Timice kolejny samolot do osady Sugapa, skąd wraz z kilkoma Hiszpanami, Włochami i Japończykami mieli rozpocząć sześciodniowy marsz ku podnóżom Piramidy. To jeden z nielicznych szczytów, gdzie nie trafiają ludzie przypadkowi. Wśród Hiszpanów był nawet himalaista z dziewięcioma ośmiotysięcznikami na koncie, w tym najtrudniejszą górą świata, czyli K2. Niezwykle wysportowany, mimo siedemdziesiątki na karku, nie ustępował kondycyjnie pozostałym uczestnikom wyprawy. Jednocześnie okazało się również, że głównym tematem rozmów uczestników było zdobycie "Korony Ziemi". Trafili swoi na swoich... W czasie lotu z Timiki do Sugapy mieli okazję podziwiać piękno dzikiej przyrody. Dżungla, w której wiją się rzeki niczym w relacjach Wojciecha Cejrowskiego, robiła niesamowite wrażenie.

Po wylądowaniu w leżącej na wysokości 2200 mnpm Sugapie jastrzębianie po raz pierwszy zetknęli się z prawdziwymi Papuasami. Ciemna skóra, nos przekłuty ptasim pazurem lub innym "wynalazkiem", naszyjnik z zębem dzikiej świni i kilka innych specyficznych rzeczy. No i wszędzie koteki, czyli wykonane z tykwy ochraniacze na... przyrodzenie, mające przy okazji podkreślać to i owo. Wprawdzie nie dało się dogadać, ale tubylcy byli bardzo przyjaźnie nastawieni i chętnie pozowali do zdjęć. Jedynym tłumaczem był indonezyjski przewodnik, ale i bez niego "biali" dawali sobie radę. Sporym szokiem dla naszych rodaków była liczba spacerujących par... tej samej płci. Tymczasem na Nowej Gwinei nikt specjalnie nie robił z tego sensacji. Ot, lokalna specyfika. Pojawiły się również niewielkie problemy z aklimatyzacją. Było duszno i gorąco Odczuwało się też ogromną wilgotność. Po krótkim odpoczynku i zwiedzaniu osady grupa Europejczyków i Azjatów wyruszyła w trwającą sześć dni drogę do położonej na wysokości 4300 mnpm bazy pod Piramidą Carstensza. Wraz z nimi przez bagna i dżunglę przedzierało się ponad czterdziestu papuaskich tragarzy wraz z rodzinami. Czy było ciężko? Niech czytelnik sam sobie odpowie, czy męczący jest sześciodniowy marsz przez góry porośnięte dzikim tropikalnym lasem, podmokłe tereny i w niemal nieustannie padającym deszczu (lało codziennie od godzin przedpołudniowych do późnej nocy). Dodatkowo specyfiką pierwotnej dżungli jest jej wielowarstwowość. Stare, powalone drzewa stanowią rozległe trakty, po których pokonuje się kolejne kilometry, gdy jednocześnie "grunt właściwy" znajduje się o wiele niżej.

Na noc rozbijano obozowiska, w których wędrowcy starali się nabrać sił na kolejne dni. W swoich prowizorycznych namiotach przebywali z kolei tragarze, którzy zgodnie z papuaskim zwyczajem rozpalali w nich... ogniska. Do takiego namiotu raz wszedł Piotr Lilla i po kilku sekundach musiał ewakuować się z załzawionymi oczami, na co tubylcy zareagowali sporym rozbawieniem. Monotonię "spaceru przez dżunglę" już pierwszego dnia przerwała przygoda w jednej z wiosek, gdzie miejscowi odebrali podróżnikom plecaki i oczekiwali na okup. Tu właśnie do akcji wkroczyli wspomniani na początku komandosi armii indonezyjskiej, których zadaniem było targowanie się o wysokość "myta" za przejście. Rzeczeni komandosi to w istocie skromnie ubrani goście, których od tragarzy różnił jedynie karabin, ale co kraj to obyczaj. Po tej przygodzie podróżnicy przez kolejne pięć dni nie spotkali żadnego obcego człowieka. Warto dodać, iż w środkowej części Papui żyją jeszcze plemiona kanibali, którzy za przejście przez swój teren nie oczekują pieniędzy, a udziału w rytualnym posiłku składającym się z ludzkiego mięsa. Całe szczęście trasa trekingu omijała tereny przez nich opanowane.

Piątego dnia przeprawy wkroczyli na tereny, gdzie dominowała niższa roślinność. Rozpoczynały się skały. 16 listopada dotarli do bazy pod Piramidą Carstensza. Ich uwagę zwróciły piękne jeziora, którym zanieczyszczenie minerałami nadawało niezwykły kolor. W bazie spędzili kilkanaście godzin, kiedy to podjęli decyzję o rozpoczęciu ataku szczytowego 17 listopada o trzeciej nad ranem. Główną rolę grała tu pogoda. Chcieli uniknąć wspinaczki w deszczu, który zaczynał padać codziennie przed południem. Pobudka o drugiej. Szybkie przygotowania i w siedmioosobowym składzie zespół ruszył w trasę. Mieli do pokonania około pół kilometra w górę. Niby niewiele... ale większość po niemal pionowych ścianach i nad przepaściami. Stromizna ogromna, która potrafiłaby przyprawić o zawroty głowy każdego "normalnego" człowieka. Tu nie miałby szans niedoświadczony amator gór. Po dotarciu na spowitą chmurami grań zauważyli prowadzący na wierzchołek most linowy. Czyli kilka lin nad przepaścią łączących dwa jej brzegi. Ale dla Mariana i Piotra nie stanowiła ona większego problemu. O siódmej rano stanęli na szczycie, gdzie spędzili godzinę. Jeśli chwilowo pozwalały na to gęste chmury, mieli okazję zrobić kilka zdjęć i podziwiać wspaniałe widoki. Powrót do bazy zajął im dwie godziny. Zdążyli przed deszczem, który zaczął padać dosłownie po tym, jak weszli do namiotów. Na miejscu uroczyste powitanie i gratulacje. Najwyższy szczyt Oceanii zdobyty!

Wielu wspinaczy twierdzi, że najtrudniejszym elementem wyprawy nie jest zdobycie wierzchołka, ale powrót. Człowiek osiąga cel i jest szczęśliwy. Ale trzeba jeszcze dotrzeć  tam, skąd się wyruszyło... 18 listopada Piramidę Carstensza zaliczyła druga część ekipy. Do Sugapy wyruszyli dwa dni później. I znów błoto, deszcz, dżungla i wilgoć. W rękach parasole, na nogach kalosze. Nietypowy strój jak na zdobywców gór. 24 listopada byli na miejscu. Odpoczynek, kupno pamiątek i kilka kolejnych zdjęć z Papuasami. Marian Hudek i Piotr Lilla zakupili na Nowej Gwinei kotekę (ale nie używają, przynajmniej tak twierdzą...) oraz naszyjnik z zębem dzikiej świni. A także łuk i strzały, które wysłane pocztą dotarły do Jastrzębia po ponad dwóch tygodniach. Przy czym z Papui do Katowic doleciały w ciągu pięciu dni, a w pięknej stolicy naszego województwa spędziły kolejne... dwanaście, bo jakiś urzędas doszedł do wniosku, że to groźna broń, a nie pamiątka. Z Sugapy nasi zdobywcy polecieli do Timiki, a 25 listopada wylądowali na Bali. W hotelu klimatyzacja, prysznic i wspaniałe jedzenie. Niby nic specjalnego, ale po tygodniach spędzonych w dżungli to luksus. Zwiedzili zabytki i odpoczywali oglądając piękne zachody słońca. Po załatwieniu kilku formalności jastrzębianie podjęli się drugiej części wyprawy, jaką było zdobycie Góry Kościuszki (2228 mnpm).

To miała być bułka z masłem. Ot, trochę większe Skrzyczne. W krótkim rękawku i biegiem. Dlatego poważniejszy sprzęt pozostawili na Bali. Tymczasem Australia zrobiła ich w konia ("I to dużego" - jak dodał Piotr Lilla). W Sydney wylądowali 28 listopada rano i od razu mieli okazję poznać australijską skrupulatność. Pracownicy lotniska, którzy sprawdzali ich bagaż, "dokopali" się do butów trekingowych. Na dodatek brudnych! Jak się okazało, było to jawne pogwałcenie prawa. Do Australii nie można bowiem wwozić brudnych butów, a za czyszczenie każdej pary obuwia należy na miejscu uiścić opłatę w wysokości 250 dolarów (tymczasem nowe buty kosztowałyby mniej). Pracownicy zabrali zabłocone "treki" do dezynfekcji. Po chwili Polakom zwrócono lśniące czystością obuwie i z uśmiechem odpuszczono konieczność zapłacenia na usługę. Oddający buty rozbawiony Australijczyk na pożegnanie dodał, że w jego ojczyźnie jest mnóstwo pięknych kobiet, ale "od moich córek trzymajcie się daleka!".

Następnie jastrzębianie wypożyczyli Toyotę Corollę i po płaskiej jak stół bilardowy szosie o nazwie Kosciuszko Road pojechali do Threbdo, skąd mieli rozpocząć zdobywanie Góry Kościuszki. To już nie dzikie dżungle Papui, ale płaskie jak stół bilardowy drogi przypominające te z filmów o amerykańskiej prerii. 500 km wyposażonego jedynie w asfaltową ulicę pustkowia przebyli w jeden dzień. Toyota służyła im jako środek transportu oraz swoisty hotel. Po drodze udało się zrobić kilka zdjęć dzikim kangurom, niezmiennie fascynującym dla każdego przybysza. W jednej z restauracji spotkali Polaka, który wyjechał z kraju w latach pięćdziesiątych. Starszy człowiek posługiwał się łamaną polszczyzną, a spotkanie z rodakami na pewno było dla niego sporym przeżyciem.

U podnóża Góry Kościuszki Hudek i Lilla zameldowali się wieczorem 28 listopada. Następnego dnia rano przekonali się, iż z opcji zdobycia szczytu w krótkim rękawie nic nie wyjdzie. W Threbdo temperatura 6 stopni i leje jak z cebra. Wyruszyli o ósmej, a o ósmej piętnaście obaj byli kompletnie przemoczeni. Im wyżej, tym zimniej. Dodatkowo idzie się po chroniącej trawę metalowej kracie zamiast po normalnej górskiej ścieżce. Dla zaprawionego himalaisty to dziwna sprawa. Po trzech godzinach stanęli na szczycie. Zmarznięci i doszczętnie przemoknięci zrobili kilka zdjęć, pogratulowali sobie sukcesu i natychmiast ruszyli w drogę powrotną. Po dwóch godzinach suszyli odzież w Toyocie. Szczęśliwie złość na pogodę szybko minęła, tym bardziej że było co świętować. Jastrzębianie zdobyli dwa wierzchołki będące elementami "Korony Ziemi". Czego chcieć więcej?

W drodze powrotnej do Sydney zahaczyli o słynne Góry Błękitne, gdzie mieli okazję podziwiać wspaniałe widoki. To tam w ramach parku narodowego znajdują się słynne "Trzy Siostry", czyli urokliwa formacja skalna. W największym mieście Australii spędzili kolejne dni, rozkoszując się sukcesem i zwiedzając najbardziej znane obiekty. Nie ominęli Sydney Tower, a także cudu architektonicznego, jakim jest miejscowy gmach Opery. Spacerowali po pięknych plażach, ale coraz bardziej myśleli o powrocie do Polski. To już prawie miesiąc rozłąki z ojczyzną. Tym bardziej, że raz po raz spotykali kolejnych rodaków... 5 grudnia Marian Hudek i Piotr Lilla wylądowali na Bali. Po kilkunastu godzinach byli na pokładzie samolotu do Frankfurtu. Z Niemiec do Polski dotarli samochodem. 7 grudnia o dziewiętnastej byli w domu, witani przez najbliższych. Czterotygodniowa wyprawa udała się w stu procentach. Podróżnicy już myślą o kolejnych. W lutym Marian Hudek ma zamiar wejść na Elbrus, a trzy miesiące później wraz z Piotrem Lilla chce zdobyć McKinley na Alasce. Dla Hudka będzie to oznaczać zakończenie projektu "Korona Ziemi"...

Mariusz Gołąbek

KOMENTARZE

  • jasnet.pl | 17/05 godz. 22:00

    Bądź pierwszy! Wyraź swoją opinię!

  • jasnet.pl | 24/12 godz. 00:00

    Komentarze do tego tekstu zostały wyłączone!
    Minął okres dodawania komentarzy.

Używamy plików cookies, by ułatwić korzystanie z naszego serwisu. Pliki cookie pozwalają na poznanie twoich preferencji na podstawie zachowań w serwisie. Uznajemy, że jeżeli kontynuujesz korzystanie z serwisu, wyrażasz na to zgodę. Poznaj szczegóły i możliwości zmiany ustawień w Polityce Cookies
Zamknij X