Dzisiaj jest: piątek, 17 maja 2024   Imieniny: Brunon, Sławomir, Weronika

więcej ›

SPORT

PUBLICYSTYKA

"Odnaleźć to, co cię niesie"

 

Ultra-Trail du Mont Blanc. Jeden z najbardziej prestiżowych i wymagających biegów górskich świata. 170 km (tak, sto siedemdziesiąt) dystansu w Alpach ze startem i metą w słynnym Chamonix. Górskie pogranicze Francji, Szwajcarii i Włoch. Ponad 10 tysięcy metrów przewyższenia... i ponad dwa i pół tysiąca ludzi z całego świata, które nie tylko zgłosiły się do walki na tym morderczym dystansie, ale wobec ogromnego zainteresowania udziałem w tym sportowym święcie musiały także liczyć na szczęście w losowaniu.

Kiedy 3 września Rafał Majchrzak ukończył tę imprezę w 31 godzin i 10 minut (start w piątek o 18:30, meta w niedzielę o 1:40 w nocy), zajmując 162. miejsce w generalce, trzecie w licznym gronie Polaków oraz drugie w najmłodszej kategorii wiekowej mężczyzn (roczniki 1995-1997), ochrzciliśmy go tytułem "człowieka nie z tego świata". Przyjęło się i spodobało, biorąc pod uwagę komentarze na Facebooku oraz pod newsem dotyczącym tego wyczynu. W dwóch słowach - FACET WYMIATA. 22-letni jastrzębianin, student Śląskiego Uniwersytetu Medycznego, absolwent Zespołu Szkół nr 1. Ksywa - "Iron Erfel". Zapraszamy do lektury wywiadu z nim. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich biegaczy.

- Zapytałem o to samo Krystiana Korzańskiego i również w twoim przypadku od tego rozpocznę. Masz równo pod sufitem?
Rafał Majchrzak - Zależy w jakiej skali (śmiech). Na pewno moja pasja stanowi jakiś tam odchył od normy i dlatego również ze strony znajomych słyszę podobne pytania. Odpowiadam wówczas, że dla mnie to całkowicie naturalne zachowanie, związane z kilometrami wybieganymi na treningach. I to wszystko.

- Skąd wziąłeś się w sporcie?
- Urodziłem się w Jastrzębiu-Zdroju, ale moim pierwszym kontaktem ze sportem były pływackie treningi w pawłowickiej Aquatice, na które woził mnie dziadek. Bez niego nie byłbym w miejscu, w którym jestem obecnie. Dzień w dzień rano i wieczorem jeździliśmy razem do Pawłowic. Wtedy kształtowały się we mnie cechy, które dzisiaj procentują. Potem krótko trenowałem w młodzikach Jastrzębskiego Węgla u Krzysztofa Radajewskiego, ale przerwałem przygodę z siatkówką z uwagi na wyjazd do Francji, gdzie wcześniej wyprowadzili się moi rodzice.

- Wróciłeś jednak do Polski.
- Tak, po pół roku. Mieszkałem z dziadkiem i babcią. Uczęszczałem do Zespołu Szkół nr 1, gdzie poznałem harcerzy Artura, Olka, Radka i Tomka. Pewnego dnia opowiedzieli mi o historii Adriana Kapicy, który samodzielnie przeszedł 100 km po górach wyłącznie z kompasem i mapą w ręku. Taki dystans wydawał mi się wówczas kosmosem...

- A dzisiaj tyle wciągasz nosem na treningach.
- Może nie na treningach, ale na pewno traktuję go rozrywkowo. Legendarny wtedy Kapica (kiedy go poznałem okazało się, że mamy trochę wspólnego i że to normalny, wesoły facet) był świetnym motywatorem. W efekcie w 2012 roku postanowiliśmy wyruszyć w Gorce na Kierat jako TGG Ultra Hawks. TGG czyli Tajna Grupa Górska. Opiekunem ekipy był Patryk Wolny, który jako jedyny z nas miał ukończone 18 lat. Taki był wymóg organizatorów imprezy. Nie przygotowywaliśmy się do tych zawodów jakoś szczególnie. Na oficjalnej stronie Kieratu znajduje się poradnik, co należy zrobić, aby ukończyć te zawody. Trzymaliśmy się tej rozpiski.

- Jaki główny wniosek wynikał z tego poradnika?
- Że trzeba dużo chodzić. Tylko tyle i aż tyle. Od listopada do maja realizowaliśmy po kolei punkty z tego poradnika i to wystarczyło, aby zaliczyć Kierat.

- Żadnych kryzysów i głupich myśli, co ja tutaj robię?
- Działy się tam różne dziwne rzeczy, ale daliśmy radę. Pod kątem kryzysów i nieprzygotowania znacznie gorszy był Beskidy Ultra Trail (BUT) na dystansie 220 km, który pokonałem jakiś czas później. Zająłem wtedy 30. miejsce, ale ta impreza pozwoliła mi na przełamanie pewnej bariery psychicznej, choćby biorąc pod uwagę długość trasy i przewyższenia, których suma wynosiła ponad 20 tys. m. Krótko mówiąc - jeśli w ówczesnej formie ukończyłem najdłuższy BUT, to będę w stanie zrobić wszystko. Właśnie w Beskidy Ultra Trail miałem okazję lepiej poznać Krystiana Korzańskiego, o którym wspomniałeś na wstępie.

- Kim jest dla ciebie "Diodak"?
- Na pewno bardzo ważną osobą. Wcześniej przykładem, a dziś... rywalem, który dopinguje mnie do coraz lepszych wyników (śmiech). Oczywiście mówiąc "rywalem", mam na myśli wyłącznie pozytywną, motywacyjną stronę tego określenia. Wielokrotnie jeździliśmy na wspólne wybiegania w górach. Krystian jest dla mnie symbolem, nauczycielem. Żywym dowodem, jak można rozwijać się na przestrzeni lat i do czego można dojść, pracując jednocześnie w pełnym wymiarze czasowym.

- On już wie, że za kilka lat będziesz od niego lepszy? Dzieli was praktycznie jedno pokolenie.
- Na razie brakuje mi wybiegania i doświadczenia, aby być lepszym od niego. Obaj to wiemy. Ale czasu i tej wspomnianej różnicy wieku się nie oszuka. Nie jest to jednak przedmiotem naszych relacji. Najczęściej planujemy wzajemną pomoc w treningu czy na zawodach. Jeśli występuje rywalizacja, to na innym poziomie niż zwykle między zawodnikami.

- Kiedy uznałeś, że ekstremalne biegi górskie są tym, co chcesz robić w życiu?
- W 2013 roku zdawałem maturę. Kilka miesięcy wcześniej musiałem podjąć decyzję, co do jej profilu oraz moich dalszych losów. Byłem uczniem na kierunku matematyczno-fizycznym i polecam go każdemu, kto nie chce "zastać się" w myśleniu. Wtedy właśnie stwierdziłem, że moją drogą nie będzie politechnika, ale fizjoterapia. To też mechanika, ale dotycząca człowieka i jego poruszania się. To daje ogromną świadomość tego, jak działa twoje ciało. De facto po moim pierwszym Kieracie stwierdziłem, że właśnie temu chcę się poświęcić. Stąd takie, a nie inne studia i kolejne starty.

- Przejdźmy do Ultra-Trail du Mont Blanc. Miałeś szczęście, że w tym roku zostałeś wylosowany spośród tysięcy chętnych. Poczułeś, że wygrałeś życie?
- Można tak powiedzieć. Mocno zależało mi na tym, aby znaleźć się w UTMB jeszcze w tym roku, kiedy miałem możliwość rywalizacji w najmłodszej kategorii wiekowej. Dlaczego? Uważam, że nie jestem jeszcze fizycznie gotów na walkę na takich ultra-dystansach...

- Ale teraz żartujesz?
- Nie! Aby być w stu procentach gotowym do udziału w takiej imprezie, musisz biegać po 100 km tygodniowo, a nie po 40-50 km, tak jak ja. Ciało ma ogromny potencjał adaptacyjny, ale potrzebuje na to czasu. Tu nie ma drogi na skróty. Jednym zdaniem - jesteś gotowy na zawody typu UTMB, jeśli, po mocnym starcie, drugiego dnia po imprezie jesteś w stanie normalnie chodzić.

- Przecież nawet Justyna Kowalczyk, koń do roboty na treningach, następnego dnia po zawodach ma z tym problem.
- Tak, ale mówimy tu o zupełnie innym wysiłku i dyscyplinie. Justyna Kowalczyk biega na innym poziomie intensywności. Ultramaratony górskie to dziedzina jeszcze nie do końca przebadana. Jednakże głównie chodzi o to, że w mojej dyscyplinie najbardziej liczą się wybiegane kilometry, ale i strategia żywieniowa, adaptacja do skrajnie różnych warunków pogodowych. W biegach narciarskich na dystansach olimpijskich jak się przepalisz na podbiegu, to na mecie będziesz wolniejszy o co najwyżej kilka minut. W ultra jeden nieodpowiedni atak na dłuższym podejściu i kończą się twoje zawody. To zdarza się też nierzadko zawodnikom ze światowej czołówki. Musisz być pewien, że forsujesz swoje maksymalne tempo i, jeśli nic złego się nie stanie, nie zerwiesz mięśnia czy nie zaatakuje cię niedźwiedź, to po prostu bezpiecznie dotrzesz do mety.

- Ile kilometrów przebiegłeś od momentu wylosowania do startu w UTMB? Nasi czytelnicy muszą pamiętać, że poza biegami jesteś studentem studiów dziennych. No i wszystko robiłeś "za swoje", bo nie masz sponsora.
- Dokładnie, aktualnie studiuję na Śląskim Uniwersytecie Medycznym, a w kwestii sponsoringu, to do UTMB zyskałem sprzętowe wsparcie dwóch firm: Camelbak Polska i TORQ Polska, którym w tym miejscu bardzo dziękuję. Napisałem do kilkunastu instytucji, ale tylko te dwie mnie nie olały. Natomiast co do pokonanego dystansu, to od stycznia było tego około dwóch tysięcy kilometrów. Powiedzmy, że poświęcałem osiem godzin tygodniowo na treningi. Kilkadziesiąt razy byłem w Beskidach, gdzie trenowałem na zboczach Babiej Góry i sąsiednich wzniesień. Mam rodzinę w Zawoi, więc z bazą nie było problemu.

- Gdybym puścił ci teraz "Conquest of paradise", to...
- Ta melodia zawsze będzie kojarzyła mi się z UTMB. Kiedy dwa lata temu postanowiłem pojechać na tę imprezę jako kibic, to przy starcie zawodników usłyszałem tę piosenkę. Nie będę ściemniał - zapaliła ona we mnie iskrę, która grzała przez te dwa lata. Kiedy wreszcie stanąłem na starcie jako uczestnik, to na pewno poczułem wielkie wzruszenie. Wspaniałe przeżycie.

- Oczywiście muszę zapytać cię o najtrudniejszy moment na trasie, ale z twojej relacji wiem już, że takiego nie było. Czyli 170 km na luzie.
- Na pewno nie można nazwać tego luzem, choć rzeczywiście ominęły mnie typowe kryzysy. Myślę, że byłem lepiej przygotowany mentalnie niż fizycznie. Nie szalałem, głowa nie wyprzedzała reszty organizmu. Nie ukrywam, że miałem pewien cel związany z zaplanowanym wynikiem. Ale w pewnym momencie, po pokonaniu ok. 70 km, widząc przecudny wschód słońca przy przekraczaniu granicy szwajcarsko-włoskiej, stwierdziłem, że bardziej cenne jest to, co już osiągnąłem, niż ryzykowanie Bóg wie jakiego osiągnięcia. Dużo dobrego dała mi też obecność bliskich, którzy kibicowali mi na drugiej połowie dystansu. Tata był moim oficjalnym supportem, dzięki czemu mogłem na kilku punktach żywieniowych uzupełnić zapasy w swoje prywatne jedzenie i picie.

- Czyli postanowiłeś powstrzymać konie swojego umysłu i po prostu stwierdziłeś, że samo pojawienie się na mecie jest na ten moment wystarczająco wartościowe?
- Dokładnie tak. W tym momencie czułem się znakomicie i chodziło raczej o pewien przełom w myśleniu. To jest to, o czym już mówiliśmy - wiedziałem, że mogę pobiec lepiej, ale wtedy ryzykowałbym, że nie ukończę zawodów. A chciałem je ukończyć. Uznałem, że jeszcze zdążę pobiec na sto procent. A w tamtym momencie po prostu czułem, że żyję na sto pięćdziesiąt procent. Coś cudownego.

- Nie było żadnego cięższego momentu? Strachu przed nocnym atakiem jakiegoś wilka czy innego wściekłego borsuka?
- Chętnie zmierzyłbym się z alpejskim borsukiem! Na przełęczy Col Ferret była zadymka śnieżna i mały przymrozek, stąd należało na zmianę wkładać i zrzucać kurtkę, co było irytujące. To chyba tyle, jeśli chodzi o cięższe momenty. Natomiast w kwestii zwierząt i biegania nocą, to strachu nie ma. Powiem szczerze, że nawet wolę zawody nocne, kiedy jest cisza i ciemność wokół. Jedynie z daleka widać wówczas oczy zwierząt, od których odbija się światło twojej lampki, którą masz na czole. Nie ma obaw. Chociaż z drugiej strony właśnie nocą zdarza się, że twoja wyobraźnia widzi coś, czego nie ma.

- Fatamorgana?
- Trudno to dokładnie nazwać. Organizm przełącza się na taki specyficzny oszczędny tryb. Akurat przy okazji UTMB jakichś dramatycznych "jazd" nie było, ale pamiętam, kiedy na Beskidy Ultra Trail kilka razy widziałem schronisko, do którego zmierzałem, a którego nie było. Do dziś nie umiem zrozumieć, jak mogłem wziąć grupę drzew na szczycie za budynek!

- W takich zawodach panuje bardziej atmosfera rywalizacji czy wzajemnego wsparcia?
- Zdecydowanie to drugie. Każdy z uczestników doskonale wie, że kryzys, który dopada faceta obok, równie dobrze może zdarzyć się mnie za kilkadziesiąt kilometrów. Oczywiście każdy myśli o swoim czasie, podium, medalu, mecie. Ale jeśli widzisz kogoś, kto potrzebuje pomocy, to zawsze się zatrzymasz. Ultramaratony górskie to, uogólniając, nie jest dyscyplina dla egoistów i egocentryków.

- Biegniecie w pieluchach?
- Nie (śmiech). Ale przez 95% biegu przebywamy poza siedzibami ludzkimi, więc jakoś dajemy sobie radę z produktami układów pokarmowego i wydalniczego. To ludzka rzecz, choć... poproszę o kolejne pytanie (śmiech).

- Co czułeś na mecie?
- Ogromne wzruszenie. Zresztą, kiedy dwa lata temu byłem na UTMB jako kibic, już wtedy wiedziałem, że na mecie będę ryczał ze wzruszenia. I tak właśnie było. Przez cały ten czas trzymało mnie to za gardło i te emocje musiały znaleźć ujście. Na kilka kilometrów przed finiszem na pamiątkę dla znajomych włączyłem sobie kamerę i zacząłem do niej gadać. W trzy minuty wyrzygałem się emocjonalnie. Po prostu powiedziałem wszystko, co mi leżało na wątrobie, bo wiedziałem, że stan w jakim wtedy byłem jest nie do powtórzenia. Niestety, coś się schrzaniło ze sprzętem. Obraz jest, ale dźwięku nie ma. Szkoda...

- Może na szczęście? Po kilku dniach człowiek trzeźwieje z endorfin. I czasem wstydzi się tego, co powiedział, a co powinno pozostać w środku.
- Może. Mówiłem wiele wzniosłych i górnolotnych rzeczy. Może aż zbyt górnolotnych. Na pewno było tam coś w ten deseń, że trzeba realizować marzenia i szukać swojej drogi niezależnie od tego, co myślą o tym inni. Trzeba odnaleźć to, co cię "niesie" i potem to robić.

- Kiedy stałeś na podium, to miałeś podobną "jazdę"?
- Nie, na podium było już luźno. Oczywiście było to coś pięknego, ale wtedy człowiek jest już spokojny i opanowany. Takim sympatycznym momentem była też rozmowa z moim idolem, Marcinem Świercem, który w ramach UTMB walczył na dystansie 101 km. Powiedział mi, że "jestem nie do zdarcia". To było cholernie miłe.

- Osiągnąłeś już zatem to, o czym marzyłeś. Masz 22 lata. Jaki może być kolejny cel?
- Na pewno mam potencjał, aby zaistnieć na arenie międzynarodowej i będę do tego dążył. Ale nic na siłę. Moim nadrzędnym celem jest bycie szczęśliwym człowiekiem. Dla mnie na chwilę obecną najważniejsze jest, aby działać zgodnie z tym, co czuję, a nie żeby coś wygrać. Chcę czerpać radość z tej rywalizacji.

- Teraz tak mówisz. Twoja przygoda ze sportem jeszcze nie "zabuksowała w błocie", mówiąc po sportowemu. Oczywiście życzę ci tego, aby nie miało to miejsca, ale sam doskonale wiesz, że 90% zawodników przechodzi taki kryzys.
- Jestem tego świadom. Jest jednak wielu zawodników, którzy nawet po ciężkich kontuzjach stopniowo wracają do najwyższego poziomu rywalizacji w tej dyscyplinie. Można ją bowiem uprawiać do wieku weterana i nawet jeśli coś "zabuksuje", to po pewnym czasie można wrócić do punktu wyjścia. Jestem optymistą.

- Masz trenera?
- Nie. Nigdy nie miałem. Staram się słuchać swojego organizmu i wyciągać najlepsze elementy z tego, co piszą eksperci w tej dziedzinie. Inna sprawa, że, tak jak już mówiłem, ta dyscyplina nie jest do końca przebadana. Stąd również o trenera z prawdziwego zdarzenia jest naprawdę ciężko. Staram się po prostu planować wysiłek i działać tak, aby na chwilę obecną wycisnąć maksimum wobec tego, co mam zamiar robić za rok.

- Czemu nie startujesz w normalnych biegach?
- Uczestniczyłem kilka lat temu w Jastrzębskiej Dziesiątce, więc nie jest tak, że kompletnie nie miałem z tym nic wspólnego. Nie będę jednak ukrywał, że nie ciągną mnie biegi uliczne. To inna dyscyplina i inny wysiłek. Odpowiem tak - jeśli biegnę w ulicznym, to mam banana na twarzy w dniu imprezy. Jeśli w górskim - to dzień po imprezie. A jeśli w ultra - to przez cały kolejny miesiąc.

- Co to jest "Iron Erfel"?
- Słucham ciężkiej muzyki...

- Biorąc pod uwagę twoje długie włosy trudno było spodziewać się, że jesteś fanem Zenka Martyniuka.
- Wolę Iron Maiden (śmiech). No i właśnie stąd "Iron", natomiast "Erfel", to skrót od imienia Rafał. Jeśli wymówisz po angielsku trzy spółgłoski z tego imienia - RFL, to wyjdzie właśnie "erfel". To jednak żadna filozofia. Po prostu kiedyś wymyślił mi to kolega w gimnazjum. I tak już zostało.

- Dlaczego depczesz trawniki? Widziałem kiedyś, jak biegłeś po trawie obok al. Jana Pawła II. Wszyscy normalni ludzie po chodniku, a ty - obok.
- Zapewne spostrzegłeś mnie podczas treningu (śmiech). Specyfika mojej dyscypliny jest taka, że więcej jest pod nogą miękkiego, nierównego podłoża. Poza tym zgodnie z aktualnym stanem wiedzy różnorodność obciążeń jest dla ciała najzdrowsza. Stąd raz trawka, raz chodniczek.

- Czemu wstawiasz na "Fejsa" zdjęcia swoich brudnych i zmasakrowanych stóp?
- Wiem, do czego pijesz. Wstawiłem kiedyś zdjęcie stopy po jednym z dłuższych wybiegań. Chciałem, aby znajomi zobaczyli, jak wyglądają "kalafiory".

- Jak wygląda... co?
- Chodzi o te białe wypukłości na stopie. To prawdziwy symbol ultra! Ale rzeczywiście, nie był to piękny widok, a ja nie pomyślałem, że ktoś może akurat jeść obiad. Stąd również i komentarze były różne. Chociaż z drugiej strony - dla mnie widok kalafiorów na stopie to normalność. Ostatnio podzieliłem się też widokiem schodzącego po UTMB paznokcia. Nie mogłem się oprzeć.

- "Diodak" powiedział, że tymi biegami czyści sobie głowę. A ty dlaczego to robisz?
- Mógłbym tu się trochę powymądrzać, ale... nie będę tego robił. Nie wiem, czemu biegam. Jeszcze nie wiem. Ale coś mnie do tego ciągnie. I tego będę się trzymał.



Jeśli po wywiadzie złapałeś bakcyla i masz ochotę na więcej, to zapraszamy również do bardziej osobistych wspomnień Rafała, które zawarł na swoim blogu. Link: https://ironerfel.wordpress.com/relacje/sport-gory-marzenia-utmb-2017/ >>>.

Autorami powyższych zdjęć są: maindru photo, Piotr Oleszak oraz nasz rozmówca.

 

rozm. mg

KOMENTARZE

  • iron erfel | 29/11 godz. 11:55

    Dzięki komentującym i ukłon do Mariusza za świetną robotę! Do zobaczenia ;)

  • freeman | 12/11 godz. 21:08

    Swietny artykul, wspaniale przezycie, zawsze bede trzymal kciuki !!!

  • Gregor | 11/11 godz. 18:36

    Super artykuł o pasji do biegania i pokonywaniu niemożliwego.Pozdrowienia i powodzenia. Tak trzymaj.

  • Wazzzo | 09/11 godz. 23:42

    Trzymam kciuki za ciebie chłopie!!! I znowu chce mi się biegać...

  • Paweł | 09/11 godz. 22:52

    Pokłony. Głębokie. I pozdrowienia dla taty.

  • jasnet.pl | 09/11 godz. 17:10

    Komentarze do tego tekstu zostały wyłączone!
    Minął okres dodawania komentarzy.

Używamy plików cookies, by ułatwić korzystanie z naszego serwisu. Pliki cookie pozwalają na poznanie twoich preferencji na podstawie zachowań w serwisie. Uznajemy, że jeżeli kontynuujesz korzystanie z serwisu, wyrażasz na to zgodę. Poznaj szczegóły i możliwości zmiany ustawień w Polityce Cookies
Zamknij X