Dzisiaj jest: piątek, 17 maja 2024   Imieniny: Brunon, Sławomir, Weronika

więcej ›

SPORT

PUBLICYSTYKA

"Pan Niebios"

Kirgistan. Tien-Szan. Chan Tengri. Issyk-Kul. Dla większości Polaków nazwy te nie kojarzą się z niczym. Niektórzy być może wspomną o dalekich środkowoazjatyckich ostępach, z okolic których niegdyś na Europę uderzyli Mongołowie Czyngis-Chana. Jeden z końców świata, o którym nie warto wspominać. Trochę bardziej światli rodacy skojarzą wyżej wymienione lokalizacje z post-radziecką Kirgizją, słynną z koników Przewalskiego i wspaniałych jeźdźców, a także rewolucji tulipanowej sprzed kilku lat, która obaliła prezydenta Askara Akajewa. Być może wspomną również o dziele Ryszarda Kapuścińskiego "Kirgiz schodzi z konia". Ale ogólnie rzecz ujmując - kolejna biedna post-sowiecka republika, gdzie pełno Chińczyków, rosyjskich wojsk i opijających się kumysem tubylców.

Tymczasem... Kirgistan to przepiękny kraj wielu kontrastów, przyjaznych ludzi i ogólnie... normalności. Ogromny procent powierzchni państwa to góry Tien-Szan, wśród których znajduje się wielkie jezioro Issyk-Kul. Najwyższym szczytem kraju jest Pik Pobiedy (7439 m.n.p.m.), a trzecim co do wielkości - wznoszący się na wysokość 7010 m.n.p.m. Chan Tengri. Wierzchołek należy do prestiżowej "Śnieżnej Pantery", czyli grupy pięciu szczytów położonych na obszarze byłego Związku Radzieckiego. W języku ujgurskim i tureckim oznacza "Pana Niebios". Położony jest na granicy Kirgistanu, Kazachstanu i Chin. I to właśnie Chan Tengri był kolejnym celem wyprawy czterech członków jastrzębskiego Klubu Wysokogórskiego - Piotra Lilli, Jarosława Balińskiego, Dariusza Mildnera i Leszka Kopczyńskiego. Wraz z nimi do Azji Środkowej miał pojechać Andrzej Mandrysz, jednak niestety przed samym wyjazdem skręcił kostkę w nodze i musiał pozostać w ojczyźnie. Dlatego też nasi bohaterowie zdecydowali się podzielić ekipę na dwie dwuosobowe podgrupy, w skład których wchodzili: Lilla i Baliński oraz Mildner i Kopczyński.

Cała czwórka wyruszyła 20 lipca samolotem z Warszawy do Moskwy. Na lotnisku w stolicy Rosji jastrzębianie przeszli gruntowną kontrolę z uwagi na nadbagaż, co jest zmorą każdej wyprawy. Ponadregulaminowa ilość sprzętu, ubrań i jedzenia to konieczność uiszczenia sowitej opłaty. - Wprawdzie postanowiliśmy tym razem dopłacić za dodatkowe kilogramy, ale cena... 600 zł za 4 kg nadbagażu skutecznie nas od tego pomysłu odwiodła - mówi Piotr Lilla. Wszelkie najmniej potrzebne rzeczy już wcześniej pozostawili w samochodach na warszawskim Okęciu, a tymczasem po raz kolejny należało zmierzyć się z przepisami. Jastrzębianie znaleźli na nie sposób, wypakowując "do oporu" swoje specjalistyczne kurtki wszystkim tym, co nie zmieściło się w bagażach. - Tym samym nasze ubrania ważyły około 10-15 kg - śmieje się Dariusz Mildner. Po wejściu na pokład samolotu do Biszkeku większość pasażerów dziwiła się niecodziennemu wyglądowi czterech Polaków, którzy bardziej przypominali kosmonautów niż podróżników.

W stolicy Kirgistanu, znanej starszym czytelnikom pod nazwą Frunze, wylądowali o piątej rano. Pierwszym kontaktem z tym miastem było całkiem nowoczesne lotnisko (Zobacz materiał filmowy >>>). Na szczęście jastrzębianie nie mieli problemów z przekraczaniem stref czasowych, a przecież Warszawę od wschodniej części Azji Środkowej dzielą aż cztery godziny. W Biszkeku Mildner i spółka skontaktowali się z organizującą transport agencją, której przedstawiciel przewiózł ich do leżącego nad jeziorem Issyk-Kul miasta Karakoł, czwartego pod względem wielkości w republice (Zobacz materiał filmowy >>>). Tam Polacy spędzili dwa dni, goszcząc u nadzwyczaj miłej gospodyni, która starała się przybyszom z Europy przychylić nieba, za co kilkanaście dni później jastrzębianie wynagrodzili ją sowitym napiwkiem. W mieście nasi himalaiści zakupili jedzenie oraz sprzęt na dalszą drogę (Zobacz materiał filmowy >>>). 23 lipca terenowym wojskowym samochodem radzieckiej produkcji wyruszyli w sześciogodzinną podróż do bazy Majda-Adyr, skąd odlatują helikoptery do bazy pod Chan Tengri. Na trasie do Majda-Adyr obserwowali zmieniający się przepiękny górski krajobraz. Przejechali między innymi przełęcz na wysokości 3800 m.n.p.m. - Kierowca jechał jak szatan, choć drogi w Kirgizji są równie dziurawe, jak polskie. Na dodatek dwukrotnie musieliśmy przystanąć ze względu na zagotowanie się wody w chłodnicy - mówią jastrzębianie (Zobacz materiał filmowy >>>). Ot, cały urok radzieckiej myśli technicznej, która choć czasami niedomaga, to spełnia swoją rolę w stu procentach. Po dość długiej podróży dotarli do Majda-Adyr. Okolica, dumnie nazywana bazą wojskową, okazała się zbiorowiskiem niewielkich baraków, w których członkowie Klubu Wysokogórskiego spędzili jeden dzień (Zobacz materiał filmowy >>> ). Niejako przy okazji musieli targować się z miejscowym garnizonem o liczbę pieczątek w dokumentach upoważniających do przebywania w strefie nadgranicznej. - Miało być ich cztery, a my mieliśmy tylko dwie. Na szczęście żołnierze dali się ubłagać... - wspomina Lilla. 24 lipca przyleciał ogromny wojskowy helikopter MI-8 z wielką czerwoną gwiazdą pod śmigłem. Najpierw ważenie bagaży, a potem szybkie "hop" do maszyny (Zobacz materiał filmowy >>>). Lecą do bazy pod Chan Tengri na wysokości 4040 m.n.p.m., położonej na drugim największym lodowcu świata, Inylczekiem Północnym. Jastrzębianie wielokrotnie podkreślali urok, jaki wywarła na nich okolica Tien-Szanu. - Lot śmigłowcem uświadomił nam potęgę tych gór - wspominają. - Niezapomniany był również pilot. Gdy przed paroma laty byliśmy w Pamirze mieliśmy do czynienia ze spokojnym pilotem z Tadżykistanu. Natomiast ten kirgiski był prawdziwym rockandrollowcem - śmieje się Dariusz Mildner (Zobacz materiał filmowy >>>).

Czterdzieści minut lotu minęło nadzwyczaj szybko. Jastrzębianie podziwiali ośnieżone szczyty Tien-Szanu, z którymi mieli się zmierzyć. Kierowali się na północną stronę Chan Tengri (Zobacz materiał filmowy >>>). - Jest bardziej stroma od pozostałych, jednak ze względu na bezpieczeństwo wybraliśmy właśnie ją. Od strony południowej często schodzą lawiny. Pod jedną z nich przed rokiem zginęła nasza rodaczka... - mówią himalaiści. W bazie przywitała ich przepiękna pogoda. Jastrzębianom dopisywało również szczęście. Okazało się, iż przedstawiciel agencji zezwolił im na korzystanie z jej luksusowych namiotów, co pozwalało na zaoszczędzenie czasu, który wcześniej musieliby poświęcić na rozbijanie własnego obozowiska. - Ogólnie rzecz ujmując Misza, bo tak miał na imię przedstawiciel agencji, był niezwykle przyjaznym gościem - wspomina Mildner. Na miejscu spotkali GOPR-owców ze Szczyrku. - W tym czasie to była po prostu polska baza - śmieje się szef jastrzębskiego Klubu Wysokogórskiego. Nasi himalaiści szybko dostosowali otoczenie do własnych potrzeb, budując z kamieni stół, ławki oraz... lodówkę (Zobacz materiał filmowy >>>). Z poziomu bazy mieli okazję po raz pierwszy zobaczyć trasę, która wiedzie na Chan Tengri. Wiedzieli, że będzie ciężko. Po drodze będą musieli rozbić trzy obozy, a pomiędzy drugim a trzecim z nich zdobyć... Pik Czapajewa, wnoszący się na wysokość 6100 m.n.p.m. Na dodatek sam atak szczytowy z obozu trzeciego na wierzchołek to konieczność pokonania 1200 metrów w górę. Z Chan Tengri mogą zmierzyć się tylko najlepsi, znający techniki wspinaczki w skałach i na pionowych ścianach. Odporni na niską temperaturę i szalejący wiatr. Lilla, Baliński, Mildner i Kopczyński są takimi ludźmi. Nie bez powodu pojawili się w Kirgistanie.

Już następnego dnia, 25 lipca Piotr Lilla i Jarosław Baliński wyruszyli do obozu pierwszego na wysokości 4660 m.n.p.m. (Zobacz materiał filmowy >>>). Dariusz Mildner i Leszek Kopczyński postanowili jeszcze jeden dzień spędzić w bazie, aby dobrze wypocząć. Lilla i Baliński przeprawili się przez lodowiec Inylczek Północny, walcząc ze szczelinami, a następnie przez dwie i pół godziny wspinali się po poręczówkach (linach przymocowanych do skał za pomocą szeregu wbitych haków) na grani do "jedynki". Wydawało im się, że idą raźnie, tymczasem gdy kilka dni później pokonywali tą trasę jeszcze raz, dotarli na miejsce znacznie szybciej. To właśnie efekt adaptacji ludzkiego organizmu w wysokogórskich ostępach. W obozie pierwszym dwaj jastrzębianie spędzili noc, po czym wrócili do bazy, gdzie zamierzali odpocząć. 26 lipca na podbój "jedynki" wyruszyli Mildner i Kopczyński. Głowa nie boli, nic się nie dzieje. Zatem można zacząć podbijać tę cholerną górę (Zobacz materiał filmowy >>>). Podobnie jak poprzednicy, po nocy spędzonej na wysokości 4660 m.n.p.m., wrócili do bazy, z której tego samego dnia do "jedynki", a następnie do "dwójki" na wysokości 5400 m.n.p.m. wyruszyli Lilla i Baliński (Zobacz materiał filmowy >>>). Dobę później ich śladem podążył drugi jastrzębski duet. Jeśli ktoś sądzi, że to zwykłe chodzenie po górach, to bardzo się myli. Było niezwykle niebezpiecznie. Bez czekanów się nie obejdzie. Stromizna potężna. - Na dodatek modliliśmy się, aby nie trafić na "irańską drużynę piłkarską" - śmieje się Dariusz Mildner. Okazało się bowiem, iż Chan Tengri szczególnie upodobali sobie przybysze z Iranu, którzy wychodzą w górę w liczbie... piętnastu. W takiej ilości potrafią dosłownie zakorkować trasę na poręczówce. 29 lipca w "dwójce" pojawili się Piotr Lilla i Jarosław Baliński (Zobacz materiał filmowy >>>), a dzień później dołączyli do nich Dariusz Mildner i Leszek Kopczyński. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że ten dzień zadecyduje o wszystkim...

W obozie numer dwa przebywali do 1 sierpnia. Pogoda bardzo zmienna. Przed południem aura sprzyjała przebywaniu na takiej wysokości. - Głowa bolała, ale umiarkowanie - opisuje Baliński. Jednak po południu i wieczorem rozpoczynało się śnieżne szaleństwo. Przez kilka dób cała czwórka była skazana wyłącznie na swoje towarzystwo. Siedzieli w namiotach i rozmawiali "o wszystkim i o niczym". Znają się jak przysłowiowe łyse konie. Ile można gadać o tym samym? Ale adaptacja jest sprawą najważniejszą. Piotr Lilla zabrał na miejsce skserowaną książkę pod tytułem... "Prawo Budowlane", jednak ze względu na wielkość liter nie dał rady jej przestudiować. - Żałowaliśmy wręcz, że nie zabraliśmy scrabbli - śmieje się Mildner. Jedzenie okropne. Same sproszkowane pokarmy. Tym większą radość sprawił jastrzębianom prezent, jaki przekazali im schodzący ze szczytu Rosjanie, przekazując ogromne kawały żółtego sera, salami i wędzonego łososia, a także rozpuszczalnej kawy. To była prawdziwa uczta dla podniebienia. Jak widać, w wysokich górach nie liczy się narodowość. Nikt nie pyta, skąd jesteś. Ważne, że jesteś. I dlatego ci pomożemy. Czyż to nie jest piękne? 1 sierpnia cała czwórka zeszła do bazy na lodowcu Inylczek. Byli świetnie zaadoptowani do walki o wierzchołek. Teraz jednak czas na odpoczynek (Zobacz materiał filmowy >>>). Przed nimi najważniejsza część wyprawy. Dzień pierwszy - obóz pierwszy. Dzień drugi - obóz drugi. Dzień trzeci - obóz trzeci. Dzień czwarty - atak szczytowy. Taki był plan. W cztery dni ponad 3000 metrów przewyższenia. Kręci się w głowie od samej myśli o takim wyczynie.

3 sierpnia do "jedynki" wyruszyli Lilla i Baliński (Zobacz materiał filmowy >>>), a dobę później w tą samą trasę wyruszyli Mildner i Kopczyński. Na razie wszystko szło zgodnie z planem i dwa dni później pierwszy duet zameldował się na Piku Czapajewa oraz w obozie trzecim na wysokości 5800 m.n.p.m. Droga z "dwójki" do "trójki" (Zobacz materiał filmowy >>>) wiodła, jak wspomniano wcześniej, właśnie przez szczyt poświęcony bohaterowi rewolucji październikowej, wylansowanemu przez film z 1934 roku ( Zobacz materiał filmowy >>>). Około sto metrów ponad obozem drugim czekał na nich trawers, czyli pozioma ścieżka szeroka na kilkadziesiąt centymetrów. Spojrzysz w lewo - kilometry w dół, spojrzysz w prawo - to samo. A co robi Piotr Lilla? - Kolega postanowił zrobić sobie "jaskółkę" na tym trawersie - wspomina ze śmiechem szaleńcze przygody przyjaciela Jarosław Baliński. Jest noc z piątego na szóstego sierpnia. Lilla i Baliński z niepokojem, ale i nadzieją, oczekują na dogodną chwilę na atak szczytowy. Próbują zasnąć, ale emocje nie dają im spokoju. W tym samym czasie Mildner i Kopczyński przysypiają w obozie drugim i oczekują na wyjście do "trójki". Oba zespoły nie zdążyły się spotkać przed wyjściem na szczyt Lilli i Balińskiego. Ci bowiem wybudzili się już o północy i przez dwie godziny przygotowywali się do wymarszu (Zobacz materiał filmowy >>>). Próbowali zagotować wodę na ciepłą herbatę, ale sprzęt odmawiał posłuszeństwa. W końcu jednak się udało. Wyruszyli o drugiej w nocy. - Pogoda mało ciekawa. Wiało potwornie, a do tego temperatura spadła poniżej minus trzydziestu stopni - opowiada Baliński. 1200 metrów w górę. Nie ma chwili wytchnienia, bo ściana jest stroma, a jedyną formą odpoczynku jest przytulenie się do czekana. Nie ma gdzie usiąść i na spokojnie rozprostować nóg. A wiatr i temperatura dają w kość. I tak przez dwanaście godzin. Pół doby wiszenia na skałach ( Zobacz materiał filmowy >>>). Ale opłaciło się...

O 14:20 Jarosław Baliński i Piotr Lilla stanęli na szczycie, gdzie znajdował się oznaczający wierzchołek trójnóg z drewnianym krzyżem. Wiatr niemiłosierny. Parę minut, kilka zdjęć, upojenie się sukcesem, nagranie filmu i z powrotem ( Zobacz materiał filmowy >>>). Pogoda łamie się zupełnie. A przed nimi pięć godzin schodzenia do obozu trzeciego. W sumie niemal cały dzień. Wariaci. Szaleńcy. Ludzie, których podziwia świat. W "trójce" przywitali ich Mildner i Kopczyński. - Marzyliśmy o ciepłej herbacie i to marzenie ziściło się. Koledzy przywitali nas po królewsku napojami oraz czekoladą i cieszyli się naszym sukcesem - mówi Lilla. Chwila odpoczynku i sen, w który zapadli niczym małe dzieci utulone przez matkę. Tymczasem... na zewnątrz rozpętało się śnieżne piekło. Wiatr szalał, a śnieg wbijał się we wszystkie zakamarki namiotu. Wydawało się, że cały sprzęt zaraz zostanie "wyrwany z korzeniami". Mildner i Kopczyński walczyli z wiatrem, a Lilla i Baliński... w ogóle nie zauważyli zawieruchy. Byli tak potwornie zmęczeni, że nic nie było w stanie ich zbudzić. Tylko rankiem dziwili się, że mają na sobie kilka centymetrów pokrywy śnieżnej...

Tego dnia Dariusz Mildner i Leszek Kopczyński podjęli decyzję o rezygnacji z walki o Chan Tengri. Pogoda załamała się zupełnie. - Nie żałowałem tego. Ważne, że wyprawa klubu zakończyła się sukcesem. Osiągnięcie Piotrka i Jarka przejdzie do historii. Chociaż szczerze mówiąc, w Jastrzębiu trochę było mi jednak żal... - wspomina Mildner. 7 sierpnia cała czwórka zeszła z "trójki" do bazy na lodowcu Inylczek na wysokości 4040 m.n.p.m., pokonując po raz kolejny Pik Czapajewa i zwijając po drodze wszystkie trzy obozy, a także walcząc ze śniegiem z deszczem. Aura Tien-Szanu pokazała Polakom pazury. - Byliśmy potwornie zmęczeni, ale w bazie zdążyliśmy nieco poświętować sukces - mówi Piotr Lilla.

Po dwóch dniach, 9 sierpnia, po Polaków przyleciał śmigłowiec. Wymęczeni wyprawą jastrzębianie musieli niemalże dokonać desantu, aby wsiąść na pokład ( Zobacz materiał filmowy >>>). Po czterdziestu minutach byli ponownie w Majda-Adyr, a następnie udali się do Karakoł, gdzie czekała na nich gościnna kirgiska gospodyni. Najedli się do syta i odpoczywali (Zobacz materiał filmowy >>> ). W końcu mieli również okazję do wzięcia prysznica. - Proszę mi wierzyć, ale o niczym innym nie marzyliśmy tak bardzo, jak o normalnej kąpieli - wspomina Mildner. Poszli również do miejscowego fryzjera, aby pozbyć się nadmiaru zarostu (Zobacz materiał filmowy >>>). Zwiedzili bazar i spróbowali miejscowego jedzenia. Wygląd lokalnej żywności nie budził zaufania, ale ogólnie rzecz ujmując większość dań Polakom bardzo smakowała. - Narzekałem jedynie na rosół, a raczej łój z kawałkiem tłustego flaka. Podobno to narodowe kazachskie danie - uśmiecha się Dariusz Mildner. Kolejne kilka dni to zwiedzanie Kirgistanu. Mieli okazję w pełnej okazałości podziwiać jezioro Issyk-Kul, a także zobaczyć rozgrywki narodowego sportu Kirgizów, czyli... gonitwy na koniach za zwłokami barana pozbawionymi głowy (Zobacz materiał filmowy >>>). - Liczyłem, że zrobię zdjęcie Kirgizowi na koniu z telefonem komórkowym, ale niestety nie było mi to dane - śmieje się szef jastrzębskiego Klubu Wysokogórskiego. Kilka kolejnych dni to zwiedzanie Biszkeku i okolic, między innymi wieży z XI wieku oraz jurt. Sam Biszkek zrobił na nich duże wrażenie. Monumentalne, w miarę nowoczesne miasto, z ogromnymi budynkami rządowymi (Zobacz materiał filmowy >>>). I kasynem prowadzonym przez.... Polaka. Na dodatek tubylcy doskonale znali ojczyznę naszych bohaterów dzięki filmom "Czterej pancerni i pies", "Znachor" oraz... "O dwóch takich, co ukradli księżyc", kojarzonym oczywiście z Lechem i Jarosławem Kaczyńskimi.

Cudowna przygoda w Kirgistanie dobiegła końca 19 sierpnia. Jastrzębianie przybyli do Polski z ogromnym bagażem doświadczeń i wspomnień. Tym samym na szczycie Chan Tengri mieszkańcy naszego miasta pozostawili swój kolejny ślad. Gratulacje Panowie. Czekamy na kolejne wyprawy!

Galeria zdjęć >>>

Zobacz materiał filmowy podsumowujący wyprawę >>>

Mariusz Gołąbek

KOMENTARZE

  • jasnet.pl | 17/05 godz. 03:13

    Bądź pierwszy! Wyraź swoją opinię!

  • jasnet.pl | 10/09 godz. 00:00

    Komentarze do tego tekstu zostały wyłączone!
    Minął okres dodawania komentarzy.

Używamy plików cookies, by ułatwić korzystanie z naszego serwisu. Pliki cookie pozwalają na poznanie twoich preferencji na podstawie zachowań w serwisie. Uznajemy, że jeżeli kontynuujesz korzystanie z serwisu, wyrażasz na to zgodę. Poznaj szczegóły i możliwości zmiany ustawień w Polityce Cookies
Zamknij X