Dzisiaj jest: piątek, 17 maja 2024   Imieniny: Brunon, Sławomir, Weronika

więcej ›

SPORT

PUBLICYSTYKA

Ten przeklęty Lenin...

 

Jest wczesne popołudnie. Dziesięć godzin temu czterech śmiałków opuściło trzeci z założonych wcześniej obozów na wysokości 6100 metrów nad poziomem morza. Idą, a w zasadzie... ciągną nogę za nogą nie będąc do końca pewni, dokąd zmierzają. Wokół mgła jak mleko. Wszędzie biało. Na sprzęcie sople. Zimno. Widać zaledwie na pięćdziesiąt metrów. Nie masz co marzyć o krajobrazie celu wyprawy. Gdyby nie GPS, zgubiłbyś się na tym pokrytym śniegiem pustkowiu i byłoby po zawodach. Są już potwornie zmęczeni i znużeni, ale liczą, że do szczytu pozostały już tylko minuty. Sekundy. Tymczasem spotykają trójkę Polaków. Tu, na południowym zboczu Piku Lenina! - Do wierzchołka pozostała wam jeszcze godzina drogi - powiedzieli wracający ze szczytu rodacy. W tym momencie cały sprzęt, który nasi bohaterowie targali na plecach od bladego świtu, wylądował na śniegu. - Chyba nie damy rady... - wyszeptał jeden z nich, po czym zaklął pod nosem "na czym świat stoi".

 

Na świecie są dwa czubki Lenina. Pierwszy to czubek łysej jak kolano głowy czerwonego bandyty, leżący obecnie wraz z nim w mauzoleum w centrum Moskwy. Drugi, nieco wyższy, to wierzchołek góry wznoszącej się na wysokość 7134 m n.p.m., znajdującej się na granicy Kirgistanu i Tadżykistanu. I właśnie ten ostatni był celem lipcowej wyprawy czterech himalaistów z jastrzębskiego Klubu Wysokogórskiego: Dariusza Mildnera, Piotra Lilli, Leszka Kopczyńskiego i Witolda Stańka. Uprzedzając fakty - udało im się, bo inaczej nie czytalibyście tej relacji. Ale, co nie może stanowić niespodzianki, bynajmniej nie była to bułka z kirgiskim masłem.

 

Pomysł zdobycia Piku Lenina narodził się mniej więcej rok temu. Dlaczego nasi alpiniści wybrali właśnie ten cel? - Żaden z nas nie miał dotychczas okazji wejść na  wyższą górę. Chan Tengri, gdzie byliśmy cztery lata temu z Leszkiem i Piotrkiem, jest niższy o ponad sto metrów niż "Lenin". Braliśmy pod uwagę również wdrapanie się na Pik Komunizma, ale do jego zdobycia potrzebny byłby transport helikopterem, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić z powodów finansowych. Tymczasem właśnie ekonomia była głównym powodem wyboru Azji Środkowej jako celu wyprawy. To wciąż relatywnie tani rejon świata - wyjaśnia Dariusz Mildner. Kontakt z kirgiską agencją organizującą  wyprawy wziął na siebie Piotr Lilla. Każda tego typu instytucja stara się wycisnąć z frajera maksimum zysku, ale tym razem... na frajera nie trafiło. Jastrzębianie wzięli najtańszy pakiet i nie mieli zamiaru bawić się w targowanie. Większość sprzętu pozostała im z poprzednich wypraw, choć kilka najbardziej potrzebnych i nietrwałych rzeczy trzeba było dokupić. Najważniejsza kwestia dotyczyła pożywienia. Wszak biegunka na poziomie kilku tysięcy metrów to ostatnia rzecz, o której człowiek może marzyć. Plastikowe konserwy z namiastką mięsa, suche kabanosy, zupki chińskie i batony to podstawa diety w Pamirze.

 

Wyruszyli 4 lipca. Najpierw samochód do Berlina, a następnie samolot do Stambułu. Czemu nie do Moskwy? - Wygodniej i mniej kłopotów z wizami. Ostatnimi czasy z różnych powodów lepiej omijać Rosję - informuje Mildner. W metropolii nad Bosforem zabawili dwa dni, ekspresem zwiedzając jej europejską część. - Miasto przepiękne. Hagia Sophia robi niesamowite wrażenie. Ale po zwiedzeniu dwudziestego meczetu zbuntował się Witek Staniek. Narzekał, że wszystkie te świątynie wyglądają tak samo, więc po jaką cholerę tak biegać od jednej do drugiej - śmieje się nasz rozmówca. 7 lipca nasz kwartet wyruszył kolejnym samolotem do Osz. Pięć godzin w powietrzu. Osz to liczące ponad dwieście tysięcy mieszkańców miasto na południu Kirgistanu. Jak na miejscowe warunki - druga stolica kraju, ale... - Ogólnie to jeden wielki, przepraszam za wyrażenie, syf. Ludzie wspaniali i przyjaźnie nastawieni. Ale przy ich warunkach mieszkaniowych nasze bloki to apartamenty wysokiej klasy. Główna arteria miasta kompletnie rozkopana, a remont szedł jak "krew z nosa". Inna sprawa, że w końcu mogliśmy przejść na znany nam doskonale język rosyjski, którym tu wszyscy mówią. Czuliśmy się więc jak w domu - żartuje Darek.

 

W Osz dokonali niezbędnych zakupów i skontaktowali się z pracownikiem wspomnianej agencji, w której wcześniej wykupili pakiet usług na wyprawę na Pik Lenina. Następnego dnia rano wyruszyli zdezelowanym dostawczym "fordem" do Łukowej ("Cebulowej") Polany na wysokości 3600 m n.p.m., będącej bazą wypadową do kirgiskiego Pamiru. Asfalt szybko się skończył i musieli tłuc się górską ścieżką, przy okazji... przejeżdżając rzekę. Nie, nie po moście, bo takiego wynalazku tam nie było. Kierowca po prostu wiedział, gdzie jest płycizna i z niej skorzystał. Obcy dawno utonąłby w nurcie razem z autem. Na Łukowej Polanie powitał jastrzębian pracownik agencji o swojsko brzmiącym imieniu Siergiej. Krótka rozmowa, garść informacji i w drogę do pierwszego obozu położonego na poziomie 4200 m n.p.m. Z transportem sprzętu na... koniach! W końcu nie bez przyczyny Ryszard Kapuściński zatytułował jedno ze swoich klasycznych dzieł łącząc te zwierzęta z Kirgizami. Na czterech tysiącach metrów nasi bohaterowie po raz pierwszy weszli na lodowiec. Nie opuszczą go przez najbliższe tygodnie. Jeśli jednak ktoś uważa, że określenie "lodowiec" oznacza warunki arktyczne, to myli się dramatycznie. Otoczenie ścieżki prowadzącej do celu jak w soczewce skupiało wiązki światła słonecznego. W efekcie idąc po śniegu odczuwałeś 40-stopniowy upał. Kirgiska anomalia pogodowa.

 

W obozie pierwszym jastrzębianie zameldowali się w czwartek, 9 lipca i w ten sposób rozpoczęli żmudny etap aklimatyzacji w wysokich górach. Nie ukrywajmy, że nie jest to najbardziej emocjonująca część wyprawy. Dość powiedzieć, że atak szczytowy nastąpił dokładnie piętnaście dni później. Oznacza to, że przez pół miesiąca nasi bohaterowie "biegali" ze sprzętem pomiędzy obozem pierwszym (4200 m n.p.m.), drugim (5400 m n.p.m.), a trzecim (6100 m n.p.m.) i z powrotem. Pokonanie trasy pomiędzy jednym a drugim to pięć godzin wyjęte z życiorysu. Jakby tego było mało, o ile w słoneczny dzień w pierwszym obozie można było się opalać, o tyle nocą w drugim czy trzecim temperatura spadała poniżej zera. Krótko mówiąc - przygoda nie dla mamlasa, chwytającego katarek od byle podmuchu. Przez dwa tygodnie nasi himalaiści przyzwyczajali organizmy do miejscowego klimatu, mniejszej ilości tlenu, niższej temperatury i promieniowania UV od mocnego słońca, które dosłownie... parzy, jak to się stało w przypadku Mildnera, któremu przysmażyło skórę na twarzy. Gdy aklimatyzacja stanie się faktem (czyli - tłumacząc na polski - przestanie cię bez przerwy naciągać na rzyganie od zawrotów głowy), można czekać na tzw. okno pogodowe, a więc okres w miarę sprzyjającej do ataku na szczyt aury. Trzeba mieć się na baczności. Pik Lenina to zdradliwa góra. Niby łatwiejsza niż himalajskie ośmiotysięczniki, ale posiadająca już sporą listę ofiar, żeby wspomnieć o 43 ludziach pogrzebanych żywcem przez lawinę po trzęsieniu ziemi ćwierć wieku temu. Nie docenisz - zginiesz.

 

W czasie tych dwóch tygodni Darek, Piotrek, Leszek i Witek mieli okazję poznać spore grono ludzi, którzy również chcieli pokonać "Lenina". Międzynarodowe towarzystwo przypadło im do gustu. Ponieważ przez piętnaście dni biegania między obozami nie można wieczorami gapić się w sufit namiotu, to nasi bohaterowie, jak to Polacy, od czasu do czasu próbowali lokalnych trunków. Małą furorę, ze względu na znośną cenę (tylko dziesięć euro za pół litra!) robiła miejscowa wódka "Vivat". - Oho, dzisiaj nie pijecie tego świństwa, to pewnie idziecie w górę - śmiali się zaprzyjaźnieni z naszą ekipą Austriak i Australijczyk. Ale bez szaleństw. Jedną zwykłą flaszkę na czterech wielkich i wysportowanych chłopów raz na kilka dni można wypić, żeby się nie odmrozić. Przygody? - Największą było spotkanie na trasie do drugiego obozu faceta, któremu najwyraźniej zaszkodziła wysokość. To był Kirgiz. Gość zwyczajnie oszalał! - wspomina Dariusz Mildner. Jak to wyglądało? Ciekawie. - A Stalina ty znajesz? A Żukowa? A Rokossowskiego znajesz? - wrzeszczał do Polaków na wysokości pięciu tysięcy metrów skośnooki towarzysz. Facet rzucał przy okazji "bladziami" na lewo i prawo. Cud, że nie spowodował lawiny. - Początkowo myśleliśmy, że jest pijany. Ale nie był. Przygrzało mu chyba i najwyraźniej pomylił epoki - żartuje Mildner.

 

W końcu nasz kwartet zakotwiczył w obozie trzecim. Jastrzębianie zamieszkali w postawionym na śniegu namiocie i czekali na okno pogodowe. Nie byli w tej kwestii bynajmniej pełni optymizmu. Aura niezmiennie fatalna. Noc z 23 na 24 lipca również była paskudna. Wiało jak diabli. Namiotem rzucało jak panem młodym na weselu. I wtedy Piotr Lilla wziął sprawy w swoje ręce. - Idziemy. Ruszcie dupska. Jak nie dziś, to kiedy? - zawyrokował tonem nieznoszącym sprzeciwu. Opornie to szło. Wyruszyli o piątej rano, choć według planu powinni zrobić to dwie godziny wcześniej. Jakby tego było mało, usłyszeli... wołanie o pomoc! Po polsku! Okazało się, że jakiś rodak odłączył się od swojej grupy i zabłądził. Był w sumie niedaleko od "jastrzębskiego" namiotu, ale ciemność, chłód i panika zrobiły swoje. Przez trzy godziny kręcił się po okolicy jak patyk w przeręblu. - Chłopak był przeszczęśliwy, kiedy nas zobaczył. Inna sprawa, że zachował się co najmniej nieodpowiedzialnie, idąc samotnie - mówi Mildner. Po "uratowaniu" delikwenta nasza czwórka ruszyła do ataku. Widoczność beznadziejna, najwyżej na pięćdziesiąt metrów. Mgła jak mleko. Wszędzie szron. Na sprzęcie szybko zaczęły robić się sople. Przed Darkiem, Piotrkiem, Leszkiem i Witkiem dystans siedmiu kilometrów o przewyższeniu ponad tysiąca metrów. Wprawdzie idziesz granią i nie musisz posiłkować się specjalistycznym sprzętem wspinaczkowym czy łańcuchami, bo tylko przez moment nachylenie wzrasta do czterdziestu pięciu stopni, ale biała łysina "Lenina" niszczy... nudnym mozołem. Idziesz i śnieg. I śnieg. I jeszcze raz śnieg. Biało. Mleko. Mgła. Żadnych zmian w ledwo dostrzegalnym krajobrazie. Celu wyprawy nie widać. Bez GPS-u czeka cię... śmierć głodowa, bo zabłądzisz i tyle cię ludzkość widziała. I tak przez jedenaście godzin. Jedyną atrakcją było spotkanie z grupą Rosjan na wysokości 6400 metrów. - Twierdzili, że są ratownikami górskimi, ale średnio im wierzyliśmy. Wyglądali raczej jak trenująca na wysokościach jednostka specjalna. Porozmawialiśmy chwilę. Byli bardzo przyjaźnie nastawieni i pytali, czy u nas wszystko w porządku. Niechcący nam pomogli, bo zostawili trochę śladów na szczyt, więc mieliśmy mały drogowskaz - relacjonuje Dariusz Mildner.

 

Kij ze śladami. I tak jest jedna wielka masakra. Idziesz i nawet nie widzisz dokąd. Już lepiej męczyć się na łańcuchach, ale dostrzegać wierzchołek, niż błądzić w tym kisielu. Mieli wrażenie, że kręcą się w kółko. Po dziesięciu godzinach męki spotkali trójkę Polaków z Warszawy, wracających ze szczytu. "Dowódcą" tej ekipy była wiotka dziewczyna, o której w życiu byś nie powiedział, że dałaby radę wejść na Rysy. - Macie przed sobą jeszcze godzinę drogi - powiedziała i... w tym momencie Mildner rzucił o grunt wszystkim, co targał na plecach. Usiadł i klął, "na czym świat stoi". - Liczyłem, że jesteśmy znacznie bliżej. Po prostu miałem tego dość. Wtedy objawił się drugi bohater naszej wyprawy. Pierwszym był Piotrek, który wyciągnął nas z namiotu. Teraz do akcji wkroczył Leszek Kopczyński. Zaczął nas mobilizować. Nie wiem jak, ale udało mu się - relacjonuje nasz rozmówca. Ruszyli. Krok za krokiem. Przekleństwo za przekleństwem. To była droga przez mękę. Sklęli tę górę i jej patrona tak, że nawet sam marszałek Piłsudski nie zrobiłby tego lepiej w 1920 roku. O szesnastej byli na miejscu. Piękne wspomnienia? Bez żartów. Wokół niezmiennie mleko. Wieje jak między blokami na Wielkopolskiej. Żadnych pięknych widoków. - Tego nam było najbardziej żal. Wiedzieliśmy, że z wierzchołka rozpościera się cudowny krajobraz tadżyckiej części Pamiru. Nie mieliśmy okazji tego zobaczyć - żałuje Dariusz Mildner. Na szczycie spędzili kwadrans. Skontaktowali się z obsługą obozu pierwszego i poinformowali o sukcesie. Zrobili kilka pamiątkowych zdjęć (również z kamiennym łbem Lenina) i ruszyli z powrotem. Po pięciu godzinach, w trakcie których ze zmęczenia potrafił "urwać się film", byli w namiocie. - Wszedłem do środka, zdjąłem kurtkę i... padłem. Po prostu. Nie mieliśmy już na nic sił - wspomina Mildner. Była dziewiąta wieczorem. Spali jak dzieci do samego świtu. Padnięci, ale zwycięscy.

 

Rankiem 25 lipca nasi bohaterowie ruszyli w drogę powrotną do obozu pierwszego na wysokości 4200 m n.p.m. - Marzyliśmy, żeby w końcu zjeść coś cywilizowanego i napić się czegoś normalnego. Gdy dotarliśmy na miejsce, natychmiast zrobiliśmy sobie jajecznicę, która smakowała jak najlepszy kawior. A ja wypiłem tyle fanty, ile tylko mogłem. Nie do opowiedzenia jest uczucie spróbowania czegoś słodkiego i gazowanego po pobycie na sześciu tysiącach metrów - śmieje się Darek. Następnego dnia zeszli prosto na Polanę Łukową, gdzie wspomniany wcześniej Siergiej sprezentował im pamiątkowe mapy Piku Lenina. Z "Cebulowej" do Osz wiózł ich Kirgiz, który po drodze zatrzymał się w jednej z jurt, aby kupić mleko. Polacy skorzystali z okazji i odwiedzili ten przybytek. Trudno powiedzieć, czy spodziewali się w środku spotkać potomka Czyngis-chana z łukiem, strzałą i wiadrem kumysu, ale sami stali się atrakcją turystyczną, bo nastoletnia dziewczyna wyciągnęła... komórkę i zaczęła nagrywać delegację z Europy niczym małpy w zoo. Tyle było egzotyki.

 

Po przyjeździe do Osz trochę poświętowali w tradycyjny polski sposób. W oczekiwaniu na powrotny samolot do Stambułu spędzili w tym mieście ponad tydzień. Zwiedzili okolicę, w tym największy w tej części świata las orzechowy oraz zapierające dech w piersiach wodospady, których krajobraz psuła wszechobecna chińska tandeta, którą tam handlowano. Ponadto mieli okazję odwiedzić lokalną podróbę McDonalda z żarciem niepodobnym zupełnie do niczego oraz pokłócili się z kierowcą taksówki, który chciał wymusić na nich "napiwek" w wysokości 500 somów (mniej więcej siedem euro). Na szczęście kryzys kirgisko-polski został szybko zażegnany za sprawą miejscowych, którzy sami opieprzyli swojego rodaka za chciwość i deklarowali wieczną przyjaźń mieszkańców Osz i Jastrzębia-Zdroju. W Polsce (przez Stambuł i Berlin) zdobywcy Piku Lenina pojawili się ostatniego dnia lipca. Kirgiska przygoda dobiegła szczęśliwego końca, a nasi bohaterowie... powoli znów zaczynają odczuwać radość z delektowania się górami, choć na razie znacznie wygodniejszej formie - na zdjęciach. Ale głód gór szybko powróci...

 

zobacz galerię ›

mg

KOMENTARZE

  • Wojtek | 08/09 godz. 10:10

    Gratki

  • Hesu | 05/09 godz. 17:41

    Gratulacje chłopaki. Tak trzymać :))))

  • jasnet.pl | 04/09 godz. 18:22

    Komentarze do tego tekstu zostały wyłączone!
    Minął okres dodawania komentarzy.

Używamy plików cookies, by ułatwić korzystanie z naszego serwisu. Pliki cookie pozwalają na poznanie twoich preferencji na podstawie zachowań w serwisie. Uznajemy, że jeżeli kontynuujesz korzystanie z serwisu, wyrażasz na to zgodę. Poznaj szczegóły i możliwości zmiany ustawień w Polityce Cookies
Zamknij X