Dzisiaj jest: wtorek, 21 maja 2024   Imieniny: Donat, Tymoteusz, Walenty

więcej ›

SPORT

Alpinizm

ZAPOWIEDZI

PUBLICYSTYKA

W rosyjskim Kaukazie

Kaukaz to jedno z najbardziej znanych i zarazem nieznanych pasm górskich na świecie. Do niedawna leżący za Żelazną Kurtyną, która, co prawda, teraz uchyliła się nieco dla świata, ale nadal traktowany jako dziki i niedostępny. Zamieszkiwany jest przez dziesiątki dumnych plemion i narodów, dla których zemsta rodowa za krzywdy wyrządzone nawet ich przodkom jest najważniejszą sprawą w życiu. To punkt zapalny wielu regionalnych konfliktów zbrojnych. W ciągu ostatnich dwóch dekad walczyli tu Ormianie z Azerami, Abchazi i Osetyńcy z Gruzinami, Gruzini z Rosjanami, Rosjanie z Czeczeńcami i Bóg jeden wie, kto z kim jeszcze. Dla większości Europejczyków Kaukaz jest położony na takim uboczu, jest tak nieznany i egzotyczny, że wręcz nie leży w granicach starego kontynentu. Tym samym Elbrus (5642 m.n.p.m.) nie może, ich zdaniem, reprezentować cywilizowanej Europy jako jego najwyższy szczyt. Nawet jeśli przewyższa alpejski Mont Blanc o kilkaset metrów. Francja, Włochy i Szwajcaria godne są miana Europy. A rosyjski Kaukaz? Daj pan spokój! Dziki kraj i już.

Elbrus to symbol i najwyższy wierzchołek tego pasma. To wygasły wulkan o dwóch szczytach (z niższym wschodnim i wyższym zachodnim), które z daleka przypominają... biust. Góra leży przy granicy z Gruzją w rosyjskiej republice Kabardyno-Bałkarii. Stosunkowo łatwo dostępna latem, może być śmiertelną pułapką zimą.  Jej zdobycie i to właśnie zimą, w drugiej połowie lutego, stało się celem wyprawy  jastrzębskiego Klubu Wysokogórskiego. Na Kaukaz pojechali: Dariusz Mildner, Wojciech Sarna, Leszek Kopczyński, Robert Broda, Patryk Zabrzewski, Maciej Kapa, Krzysztof Jarczyk, Jarosław Baliński, Adam Rożek i, oczywiście, najbardziej znany jastrzębski himalaista Marian Hudek. Dla tego ostatniego była to możliwość zdobycia kolejnego  (przedostatniego!) szczytu zaliczanego do Korony Ziemi, czyli najwyższych gór każdego z kontynentów.

Po kilkumiesięcznych przygotowaniach wyruszyli 15 lutego z warszawskiego Okęcia. Airbusem słynnych rosyjskich linii lotniczych Aerofłot dotarli na moskiewskie lotnisko Szeremietiewo, skąd mieli po kilku godzinach udać się kolejnym samolotem do miejscowości Mineralne Wody leżącej na Przedkaukaziu. Tymczasem zmieniając terminal z międzynarodowego na krajowy spóźnili się na odprawę o... pięć minut. Oba budynki oddalone są od siebie o kilka kilometrów. Dystans pokonuje się autobusem. Skrupulatni Rosjanie nie mieli ochoty na dyskusję o możliwości wejścia na pokład. Jastrzębianom opadły ręce i zarysowała się ponura możliwość nocnego koczowania na lotnisku. Ale wtedy do akcji wkroczył niezawodny Robert Broda, który po długich negocjacjach udowodnił gospodarzom, że to... oni zawinili. Pracownicy lotniska w końcu ustąpili i zafundowali naszym bohaterom przebukowanie biletów i nocleg w hotelu wraz z posiłkami. Następnego dnia jastrzębianie bez większych problemów zasiedli w fotelach wysłużonego Tupolewa i w ogłuszającym huku jego silników polecieli się do Mineralnych Wód, miasta-kurortu w Kraju Stawropolskim. Tam okazało się, że to jeszcze nie koniec problemów bo ... zaginął bagaż Patryka Zabrzewskiego! Odnalazł się dopiero po dwóch tygodniach. Szczęśliwie, chłopak miał na sobie większość potrzebnego sprzętu wspinaczkowego, a resztę pożyczył mu Rosjanin Walery, którego żona Lena odebrała Polaków z lotniska. Walery i Lena byli dla jastrzębian swoistym biurem organizacyjnym. Członkowie Klubu Wysokogórskiego podróżowali ich samochodami, spali w ich mieszkaniu i korzystali z należących do nich "schronisk" na Elbrusie. Oczywiście usługi te wykonywali "na czarno", jak wszyscy w regionie. Witamy w rosyjskim Kaukazie.

We wtorek, 16 lutego wysłużonym sowieckim minibusem kierowanym przez Lenę Polacy dotarli do będącej swoistą bazą wypadową miejscowości Elbrus, noszącej taką samą nazwę jak słynny wierzchołek. Piękny krajobraz obsypanych śniegiem gór psuły obrzydliwie odrapane bloki i tandetne budy ogródków działkowych. Wyglądało to tak, jakby ktoś na Krupówki przeniósł jedno z jastrzębskich osiedli przed generalnym remontem. Można było odnieść wrażenie, że Rosja zapomniała o swoich południowych rubieżach i kompletnie je zaniedbała. Walery i Lena zakwaterowali jastrzębian w jednym z bloków, oddając im do dyspozycji dwa mieszkania. Tam spędzili oni kolejne dwie doby. Z jednej strony była to okazja do aklimatyzacji poprzez wejścia na okoliczne mniejsze szczyty (m.in. Czeget, 3400 m.n.p.m.), a z drugiej... nasi rodacy nie mieli innej możliwości z powodu fatalnej pogody. Prognozy drogą telefoniczną przesyłał im przebywający w kraju Piotr Lilla i (jak się później okazało) była to nieoceniona pomoc.

W piątek członkowie Klubu Wysokogórskiego otrzymali informację o nadchodzącym "okienku sprzyjającej aury". Poranny telefon do Leny, zabranie niezbędnego ekwipunku i w drogę minibusem do osady Azau. W miarę zbliżania się do miejsca przeznaczenia śniegu coraz więcej. Od tej chwili będzie im towarzyszył aż do opuszczenia niegościnnych progów Elbrusa. Z Azau na piechotę cała dziesiątka udała się do "chatki Walerego". Piętnaście kilometrów, 2000 metrów przewyższenia. Szli cały dzień. Szczęśliwie trekking odbywał się po trasach wyjeżdżonych przez narciarzy. Dzięki temu mogli w miarę możliwości oszczędzać siły. Wieczorem dotarli na miejsce. To już 4100 m.n.p.m. "Chatka Walerego" okazała się mało efektowną budą zbitą z blachy i drewna. O wygodzie można zapomnieć. Ciasno do tego stopnia, że naraz przebrać mogła się tylko piątka, a pozostali musieli czekać na swoją kolej na pryczach. Żadnych pryszniców i ubikacji, jeśli nie liczyć zawalonego śniegiem wychodka, który trzeba było permanentnie odkopywać. Ważne, że można było spokojnie się wyspać. Przynajmniej była jaka taka ochrona przed wiatrem i śniegiem. Warunki nie mają większego znaczenia, jeśli przebywa się wśród ludzi, których się lubi i którym się ufa. Tych dziesięciu jest na to dobrym przykładem.

W sobotę opuścili "chatę Walerego" i udali się do położonych na wysokości 4700 m.n.p.m. skał Pastuchowa. To dość znana tam formacja skalna, pojawiająca się przy każdej relacji z wyprawy na Elbrus. Nikt jednak nie wie, kim był rzeczony Pastuchow. Krótka wyprawa miała na celu przygotowanie organizmu do walki na poważniejszych wysokościach. Jak się później okazało, było to  jedyne wyjście z "chatki Walerego" aż do nocy z 23 na 24 lutego. Od soboty do wtorku na Elbrusie szalały śnieżyce i opuszczenie budy w celu zaatakowania szczytu skończyłoby się niechybną śmiercią. Wychodzili zatem jedynie do toalety, przy okazji sprawdzając swoje przygotowanie fizyczne w zmaganiu się z wichrem i śniegiem. Przez ponad trzy doby zgnieceni na kilku metrach kwadratowych byli skazani wyłącznie na swoje towarzystwo. Wytrzymali. We wtorek otrzymali informację od Piotra Lilli, że następnego dnia na Elbrus spłynie błogosławieństwo długo oczekiwanej poprawy pogody.

O trzeciej nad ranem w środę, 24 lutego z chatki wyszła pierwsza pięcioosobowa grupa. W jej składzie byli: Wojciech Sarna, Adam Rożek, Jarosław Baliński, Krzysztof Jarczyk i Patryk Zabrzewski. Godzinę później barak opuścili pozostali: Marian Hudek, Dariusz Mildner, Leszek Kopczyński, Maciej Kapa i Robert Broda. Wpływ na taki, a nie inny układ miały nie tylko wzajemne sympatie czy doświadczenia, ale również wspomniana wcześniej ciasnota "chatki Walerego", w której spokojnie przygotować się do wyjścia mogło maksymalnie pięć osób naraz. Temperatura -30 stopni, a przy większym powiewie wiatru odczuwało się nawet -50. Dopiero teraz można docenić wartość odpowiedniej puchowej odzieży. Godzina trekkingu do skał Pastuchowa i w górę. Elbrus wydaje się stosunkowo łatwą górą o niewielkim nachyleniu. Nic bardziej mylnego! Wysokość i temperatura szybko sprowadzały na ziemię śmiałków, którzy wcześniej sądzili, że na szczyt "można wbiec". Dodatkowo masyw ukrywa wiele szczelin, więc do celu prowadzi praktycznie jedna droga, której bezwarunkowo należy się trzymać. Dlatego wierzchołek można osiągnąć wyłącznie przy sprzyjającej aurze. Nieprzypadkowo Elbrus rocznie pochłania średnio pięćdziesiąt ofiar... Po opuszczeniu okolic skał Pastuchowa dociera się do wrót między szczelinami. Kolejnym punktem orientacyjnym będzie przełęcz między dwoma szczytami Elbrusa. Stamtąd do szczytu już tylko ok. 350 metrów w górę. Dojście na przełęcz zajmuje kolejne sześć godzin żmudnego marszu w górę. Niekończące się podejście. Wokół śnieg. Pod stopami lód i śnieg. Betonowy śnieg. Zimno, choć temperatura podniosła się aż do... -20 stopni. Wiatr się uspokoił. Ale od otaczającej bieli można oszaleć. W takiej sytuacji rozkoszowanie się pięknymi krajobrazami schodzi na dalszy plan.

Piątka, która wyruszyła o trzeciej spisała się na medal i zameldowała się na wierzchołku około jedenastej. Pierwszy na szczycie pojawił się Patryk Zabrzewski. Ten sam, którego bagaż wędrował właśnie po rosyjskich bezdrożach, nie potrafiąc odnaleźć drogi do Mineralnych Wód. Zwycięscy jastrzębianie spędzili na dachu Kaukazu kilkanaście minut. Radość nie do opisania. A wokół piękne widoki. Zdjęcia, filmy i gratulacje. Czas wracać. Gdy schodzili ze szczytu, zostali dostrzeżeni przez "drugą" piątkę, która właśnie dotarła do przełęczy. Tu z kolei trudno było o dobry humor. Wysokość mocno "pozamiatała" Robertem Brodą. Opuchnięty i tracący kontakt ze światem, ale nieugięty, chciał iść na szczyt. Jednak koledzy, kierując się zdrowym rozsądkiem, nie pozwolili. Dariusz Mildner również odczuł, czym jest Elbrus. Nogi powoli odmawiały posłuszeństwa, a organizm miał problemy z równowagą. Za duże przewyższenie przy zbyt krótkim okresie aklimatyzacji, zaburzonym dodatkowo niską temperaturą. Wspomniana dwójka wraz Leszkiem Kopczyńskim i Maciejem Kapą postanowiła wracać do "chatki Walerego". Gorący napój i posiłek pozwoliły na nabranie energii na powrót. Z "drugiej" piątki tylko Marian Hudek postanowił kontynuować walkę z górą. Mozolnie i spokojnie parł do góry. Profesjonalizm i wytrzymałość w każdym calu! W drodze na szczyt pozdrowił schodzących kolegów, którym pogratulował sukcesu. Po dwóch godzinach był na wierzchołku. Sam. Udało się. Do zdobycia Korony Ziemi pozostał mu już tylko północnoamerykański McKinley... Wracając Hudek spotkał samotnego Rosjanina, również zdobywcę Elbrusa. Dzięki niemu ma pamiątkową fotografię spod szczytu. 

Tymczasem Broda, Mildner, Kopczyński i Kapa powoli wracali do położonego na wysokości 4100 m.n.p.m. baraku oraz... do siebie. Niedługo potem do chatki dotarła "pierwsza" piątka, a po zmroku dołączył Marian Hudek, Wszyscy byli cali i zdrowi. Sześciu zdobyło Elbrus. Czterech jeszcze musiało powalczyć, ale nie miało najmniejszego zamiaru poddać się. Ci, którzy osiągnęli cel, podjęli decyzję o powrocie do Azau. Następnego dnia zabrali bagaże i rozpoczęli marsz w dół. Tam czekała Lena, która minibusem zabrała ich do "bazy wypadowej". W tym samym czasie pozostała w chatce czwórka zbierała siły na kolejne starcie z górą. Pogoda wspaniała, a oni musieli leżeć i oczekiwać na regenerację organizmów. Szlag człowieka trafiał, bo umysł wędrował na zewnątrz, a łaskawość aury na pstrym koniu jeździ. Ale mieli szczęście. Prognozy na piątek były znakomite.

W piątek, 26 lutego, o drugiej w nocy wyruszyli Maciej Kapa i Robert Broda. Krystaliczne niebo. Godzinę później chatę opuścili Dariusz Mildner i Leszek Kopczyński. I tu... zaskoczenie i  przerażenie. Na zewnątrz kompletne mleko. W ciągu tej godziny nagle zeszła gęsta mgła. Trekking w takich warunkach mógł być samobójstwem. Mimo to postanowili kontynuować podejście. Szli po śladach poprzedników, mając również w pamięci drogę, którą przebyli przed dwoma dniami. Po pewnym czasie mgła ustąpiła, ponieważ wyszli ponad chmury. Cudowny widok przejrzystego krajobrazu zrekompensował wcześniejsze kłopoty. Na przełęczy byli już razem, z pierwszą dwójką. Po sześciu godzinach żmudnej wspinaczki cała czwórka rozpoczęła ostatni akt ataku szczytowego. Czwartkowa regeneracja sił fizycznych, która kosztowała ich tyle katuszy psychicznych, okazała się bezcenna. Po kolejnych dwóch godzinach byli na szczycie. Radość człowieka, który się nie poddał, pokonał swoja słabość i mimo wszystko osiągnął cel, jest nie do opisania. W końcu czas na oddech i radość z sukcesu. Kapa, Broda, Mildner i Kopczyński dołączyli tym samym do sześciu kolegów w gronie zdobywców najwyższego szczytu Kaukazu i Europy. Uściski, zdjęcia, łzy radości i szalone szczęście mimo panującego mrozu i wszechobecnego zmęczenia. Po piętnastu minutach na wierzchołku udali się w drogę powrotną. Sprawa załatwiona. O czternastej byli w "chacie Walerego". Zdobywając szczyt otrzymali tak potężnego "energetycznego kopa", że z marszu chcieli schodzić od razu do Azau. Ale zdrowy rozsądek zwyciężył. Coś gorącego i do śpiwora. Wytrzymamy do jutra! Wojna nie wybuchnie, a koledzy nie uciekną. W sobotę zabrali sprzęt i zeszli do Azau, gdzie czekali na nich rosyjscy przyjaciele. Po kilku godzinach byli już wykąpani (do czego nie mieli okazji w ciągu ostatniego tygodnia) i zrelaksowani. Cała dziesiątka szczęśliwych Polaków miała okazję do świętowania. Prawdziwie po polsku...

Fantastycznym epilogiem kaukaskiej wyprawy członków jastrzębskiego Klubu Wysokogórskiego był pobyt w okolicach Nalczyka, stolicy Kabardyno-Bałkarii. Lena i Walery zawieźli naszych bohaterów do gorących źródeł, gdzie za czasów radzieckich mieścił się chętnie odwiedzany kurort wypoczynkowy. Teraz cały kompleks upadł, jak zresztą wiele instytucji w regionie. Poznani na miejscu autochtoni odnosili się do Polaków z dużym dystansem. Brali ich bowiem za Rosjan, których szczerze nienawidzili. Dopiero po wyjaśnieniu nieporozumienia można było nawiązać normalne relacje. W trakcie rozmów jastrzębianie mieli okazję usłyszeć, do jakich zwierząt domowych Kabardyni i Bałkarzy porównują Dmitrija Miedwiediewa i Władimira Putina. Ponadto Lena i Walery zapoznali członków Klubu Wysokogórskiego z "leśnym dziadkiem", bo tak nazwali starszego pana, który na pustkowiu prowadził prawdziwą banię, czyli rosyjski odpowiednik sauny, z której skwapliwie skorzystali. To dawny lotnik, który niegdyś stacjonował w Polsce. Stąd był do naszych rodaków bardzo przychylnie nastawiony i chętnie częstował ich... napojami własnej produkcji. To był wspaniały i zasłużony odpoczynek po kilku dniach ciężkich przeżyć w masywie Elbrusa. I tak jak w prawdziwej rosyjskiej bajce, wszystko dobre, co się dobrze kończy. Po odpoczynku w kurorcie pod Nalczykiem Lena i Walery odwieźli Polaków do Mineralnych Wód, gdzie odnalazł się bagaż Patryka Zabrzewskiego. Już bez przygód cała dziesiątka dotarła do Moskwy, a po kilku godzinach zameldowała się na Okęciu. Z pełną odpowiedzialnością jastrzębianie mogli oznajmić, iż misja zakończona została pełnym sukcesem.



Mariusz Gołąbek

KOMENTARZE

  • jasnet.pl | 21/05 godz. 07:27

    Bądź pierwszy! Wyraź swoją opinię!

  • jasnet.pl | 15/03 godz. 00:00

    Komentarze do tego tekstu zostały wyłączone!
    Minął okres dodawania komentarzy.

Używamy plików cookies, by ułatwić korzystanie z naszego serwisu. Pliki cookie pozwalają na poznanie twoich preferencji na podstawie zachowań w serwisie. Uznajemy, że jeżeli kontynuujesz korzystanie z serwisu, wyrażasz na to zgodę. Poznaj szczegóły i możliwości zmiany ustawień w Polityce Cookies
Zamknij X