"Pokoleniowy bunt"?
Jastrzębie, które pamiętam, niewiele różni się od tego, co można zobaczyć dzisiaj na ulicach. Urodziłem się na początku lat 90-tych i zanim jeszcze wyrosłem z pieluch – już nie tych tetrowych, ale Pampersów – kapitalizm w najlepsze rozgościł się w naszym kraju.
Młodość upływała mi w cieniu kafejek internetowych, kolejnych premier Dooma oraz koleżanek, z których każda, bez wyjątku, chciała zagrać w serialu „Klan”... Ryszarda Lubicza. Imprezy, na których bywałem, miały zazwyczaj ten sam przebieg. Mocne wejście, szybka ocena sytuacji, na co można liczyć i kto wbił tego wieczoru na kwadrat, wreszcie – pierwsze podchody do dziewczyn, które moi koledzy (bo przecież nie ja!), nazywali zwykle foczkami.
Moje pokolenie, choć ktoś później nazwał je „Pokoleniem JPII”, niewiele robiło sobie z tej łatki. Blichtr galerii handlowych, do których chodziło się na wagary, swoista rewia mody na korytarzu ogólniaka czy początek edukacji seksualnej w wieku nastu lat. To tylko niektóre przejawy naszego „pokoleniowego buntu”. I pomyśleć, że nasi rodzice walczyli o ideały, które nam historia podała na tacy. I które potem konsumowaliśmy jako coś oczywistego.
Nie będę ściemniał: Jastrzębie od zawsze kojarzyło mi się z blokami. Czyli nic szczególnego. Klasyka wielu polskich miast, gdzie nowa ludzka rasa – „blokersi” – rządziła niepodzielnie na dzielni. Co prawda, ja sam od hip-hopu i kroku do kolan wolałem rockowe kawałki, nie zmienia to jednak faktu, że byłem częścią tamtego świata. Potem zacząłem uciekać. Do Krakowa, Wrocławia, Warszawy...
Hmmm... Odwiedziłem kiedyś wrocławski Trójkąt Bermudzki. Wyobrażenie miałem takie, że po wyjściu z tramwaju wpadnę wprost w łapy zakapiorów, którzy na wolności bywali tylko w czasie przepustek. A tu nagle zdziwko! Cała dzielnica "upstrzona" knajpkami jak krakowski rynek gołębim łajnem. Roi się od ludzi, którzy postanowili się odchamić. I to właśnie tutaj. Czy my, jastrzębianie, doczekamy się kiedyś takiego miejsca? Śmiem wątpić.
Mimo wszystko czuję sentyment do tego miasta. Głównie za to, że nie kreuje się na wielką metropolię. W końcu nigdy nią nie było. I już raczej nie będzie. Czuję sentyment do moich rówieśników, z którymi słuchaliśmy wspólnie psychodelicznych wokaliz Kurta Cobaina. Cenię mieszkańców Jastrzębia-Zdroju. I to nawet, jeśli bardziej imponuje mi luz bywalców warszawskich knajp. Jakby nie patrzeć, to wciąż moje miejsce na ziemi...
fot. UM Jastrzębie-Zdrój
wtorek, 19 maj 2020, Wierny Czytelnik